1. Kraj bez bladych poranków
(…) Budzę się ślepa jak kot. W pomieszczeniu panuje półmrok, słychać tylko równomierny oddech i szeleszczenie pościeli, której nieoblekanie nazywane prze ze mnie mieszanką języków: „coperta inside” , które jeszcze tak niedawno budziło we mnie duże zdziwienie, czy nawet bunt. Aby dostrzec kontury szafki nocnej i własną wysuniętą z ukrycia stopę mrugam wielokrotnie i przecieram oczy dłonią. Nie patrzę na zegar. (…)Teraz, dopiero teraz dostrzegam płachty światła wdzierające się przez otwory okien w jadalni. Sypialnia upszczona jest regularnymi paskami światłocienia. Przestrzeń okna otwartego do wewnątrz osłaniają przymknięte skrzydła okiennic. Przypominam sobie słowo je określające. „Persiane” brzmi równie pięknie jak wygląda. Wstaję powolnie zwabiona blaskiem. Ospale myślę: to nie jest blady poranek. Nie spotkałam tu jeszcze bladego poranka. (…) To samo słońce zawieszone nad lustrem nieodległego jeziora onieśmiela, dotykając mojego nagiego ciała, gdy staję zbliżona do parapetu. Jego zwielokrotniony odbiciem w wodzie blask zatrzymuje mnie w kadrze prostokąta okna na dłuższą chwilę. Zawiesza mnie w czasie stojącą, ślepą na świat, trwającą w osłupieniu, zahipnotyzowaną rosnącym w siłę światłem. Uwielbiam to światło, a jakiś rodzaj tkliwości wzbudza we mnie widok różnokolorowych okiennic. Te drewniane, delikatne przedmioty przypominają mi skrzydełka motyli wygrzewających się w słońcu. Do moich uszu zaczynają dobiegać odgłosy budzącego się miasteczka. Zmieszana własną nagle uświadomiona nagością odwracam się w stronę pomieszczenia, by sięgnąć po pierwszą napotkaną na podłodze część ubrania. Nie jest moja. Naciągam pospiesznie na siebie jego zapach, chcąc wychylić się przez okno i sprawdzić, czy monumentalny zamek jest na swoim miejscu. Ciemnoszare mury, górując nad panoramą miasteczka zasłaniają część nieba. Błękit szczelnie do nich przywiera uwydatniając ich surowość. Pomimo jego pozornej niedostępności w tym zamku ciągle można zamieszkać, czy wziąć ślub, co chętnie robią gwiazdy kinowe. Podobno, bo przecież ja jeszcze żadnej nie spotkałam.
– Arance, arance, arannnnceeee… słyszę głos docierający z końca wąskiej uliczki.
Przewieszona przez parapet u dołu dostrzegam biały samochód dostawczy z uchylonymi zalotnie tylnymi drzwiami przypominajacymi markizę w lodziarni, jakie pamiętam z dzieciństwa. W głębi pojazdu kłębią się pomarańcze. Ich kolor migocze. Auto mijają tubylcy, dla których poranek jest wyraźnie chłodniejszy niż dla mnie. Ci odziani z przesadą ludzie wymieniają pozdrowienia, bez skrepowania wczesną godziną śmieją się głośno i równie głośno mówią. Nagle odczuwam pragnienie. Prawdopodobnie na myśl o świeżych, pachnących owocach zaczynam odczuwać suchość w ustach. Decyduję się na szklankę wody i kawę.
W ciszy, niemal bezszelestnie wschłuachana w osadzony poniżej szum kawiarki delektuję się chłodem ścian szklanki z wodą. Leniwie przeciągam ciało, sprawdzając czy właściciel zapachu, który na sobie czuję jeszcze śpi. Śpi. Z letargu wyrywa mnie zdecydowane bulgotanie kawy w moce (kawiarce). Niczym niezmącona moc płynu – relikwii smakuje mi jedynie z cukrem. Polubiłam ją po wielu próbach wypicia bez osładzania (…)
Kawę wlewam do malutkiej filiżanki mieszczącej się we wnętrzu mojej dłoni i udaję się boso na taras. Nie umiem nasycić się słońcem, ciepłem. Siadam wspierając stopy tak, by całość nóg oblewało światło i z przymkniętymi powiekami towarzyszę narodzinom nowego dnia.
Ze stanu braku myśli wyrywa mnie jego dotyk. Nie wiem jak długo na mnie patrzył, nie wiem kiedy się pojawił. Podobnie jak w życiu.
– Vuoi? Przemawia wreszcie wyciagając w moją stronę pachnący rogalik i koleją filiżankę gorącej kawy.
– Si. Odpowiadam uśmiechjąc się błogo ze zmrużonymi powiekami i zmarszczoną skórą na nosie.
Nie przestając dotykać mnie wzrokiem i siada tuż obok, złączając swoje bose stopy z moimi. Założył koszulkę z długim rękawem i bieliznę. Jest przecież wczesny poranek. Chłodno.
– Oggi andiamo al lago. Vuoi? Mówi wciskając zdanie pomiędzy łyk kawy a uśmiech.
Nie wiem czy voglio, czy non voglio. Przytakuję.
– Naturalmente. Se tu vuoi. Odpowiadam orientując się, że dotyka moich ud, zajmujących miejsce łaskoczącego słońca.
- Miejsce po drugiej stronie tęczy
(…) Jezioro jest takie spokojne. Jasna tafla prawie nieodcinająca się od nieba. Oślepiający błękit, który zmusza do zmrużenia powiek, do skrajnego zwężania źrenic i rozcierania horyzontu łzami. Rogówka napełnia się płynem i bezszelestnie osadza się na dolnych rzęsach. Przelotna myśl unosi moje kąciki ust. Obym się tylko nie rozmazała.
Właściwie wszystko jest tu skrajne. Skrajny błękit, skrajnie łamiące ostrością moje pole widzenia promienie, skrajnie wysokie ceny w restauracjach, skrajne emocje i wzrok mężczyzn osadzający się na skraju moich nagich nóg. Znowu marszczę nos i przykładam dłoń do czoła tworząc żywy daszek, by bez wspinania się na palce sięgnąć oczami dali. Dali, która wydaje się nie mieć końca, która otwiera przestrzeń tak, by uwierzyć, że wszystko tutaj jest możliwe, że można nie czuć granic, że to jest miejsce po drugiej stronie tęczy. Przypominam sobie parę dzielącą ze mną rząd w samolocie. Trzydniowy wypad do Italii i gorączkowe dopytywanie o to, co trzeba zobaczyć.
– Widziała Pani Koloseum? Zapytała kobieta.
– Owszem przed chwilą przez okienko w samolocie. Był to bowiem moment podchodzenia do lądowania na Ciampino. Bolesny i irytujący. Nie myślę wtedy o Koloseum. Myślę. Niech to się już wreszcie skończy.
Przez trzy dni nie można tu zobaczyć niczego pragnąc zobaczyć wszystko. Znowu mam przed oczami oszalałe grupy turystów na Rzymskich ulicach, które pod przewodnictwem uniesionej w górę parasolki odhaczają na mapkach kolejne punkty dające złudzenie poznania Włoch. Nigdy się czułam się tutaj turystką. Zadziwiająca, choć naturalna ułuda bycia na właściwym miejscu we niewłaściwym czasie. Tak bym to nazwała.
Z zamyślenia wyrywa mnie jadące na rowerku dziecko, chłopiec w kurtce i przygrubych, sztruksowych spodniach. Ciesząc się, że nie zostałam staranowana szepczę sama do siebie łakomie nabierając powietrza w płuca.
– Boże jak pięknie.
Zawieszając wzrok na wzbijającym się w niebo kormoranie zastanawiam się jaką karkołomną nazwę musi mieć to piękne stworzenie w języku, który ciągle stanowi dla mnie bezbrzeżną toń, po której brodzę zanurzając jedynie stopy. Co ja mówię?! Jakie stopy? Palce stóp.
Po chwili docierają do mnie pierwsze słowa jakich nauczyłam się w tym pięknym języku. Niezmiennie wywołują u mnie uśmiech na twarzy i poczucie, że mogę nie być wulgarną klnąc.
– Vaffanculo. Cazzo…
Obserwuję jak mój towarzysz próbuje wepchnąć monetę o nieodpowiednim rozmiarze do parkometru. Z uśmiechem podaję mu polską piątkę, która także odmawia wykorzystania.
– Hai un Euro, Anna?
– Si. Penso di si. Aspetta un attimino. Sto cercando. Odpowiadam ku swojemu zdziwieniu bez zastanowienia, z automatyzmem, który nie powinien jeszcze u mnie funkcjonować.
Moje cercando wygląda tak. Pochylam się jednocześnie zdejmując torebkę z ramienia, by swobodnie postawić ją na chodniku i wysypać część jej zawartości na rozgrzane słońcem płyty.
– Ecco!!! Ho trovato. Mówię podniesionym głosem podając mu monetę.
Pasuje.
Nie potrafię oderwać spojrzenia od jeziora obsypanego czarnymi kamieniami i kamyczkami, głazami stanowiącymi przystań dla licznego, niespłoszonego ludzką obecnością ptactwa. Wulkaniczne plaże mają swój niepowtarzalny urok. Surowy i gorący zarazem co daje się we znaki podczas spaceru na boso w upalny dzień. Na kamieniach dotykanych niepluszczącą wodą przesiadują pierzaste ruchome rzeźby, a gdzieniegdzie widać obnażone ciała. Wszystkie są ciemniejsze od mojego. Stranieri, będący tutaj dłużej niż tydzień. Żaden z tubylców nie jest tak odważny, by w kwietniu rozebrać się do półnaga. Bez trudu rozpoznaję przybyszów, sama jestem jednym z nich.
– Guardami Anna…. Słyszę po raz kolejny.
– Non posso. Non posso. Guarda. Che bello… Magari troppo bello. Wyrzucam z siebie nie pozwalając mu obrócić dłonią swojej twarzy w jego kierunku.
Obejmuje mnie ciasno i przyciąga do siebie. Nie widzę już jeziora. Widzę jego oczy. Po chwili nie widzę już mętniejących tęczówek i rozszerzających się źrenic. Czuję miękki dotyk warg okalających moje. Nie widzę już nic.
- Mi piace
(…) Tu gdzie jesteśmy – Trevignano to małe miasteczko, gdzie promenada okala jezioro i pinie gęsto zasiedlają jego brzegi. Miejsce stworzone do powolnego przebierania nogami, do picia wina tuż nad brzegiem wody, do siedzenia w słońcu i cieniu, gdy zmęczenie gorącem dopada ciało. W plątaninie uliczek, tak niewiarygodnie wąskich, jak zwężających się miejscami na szerokość rozciągnięcia ramion dróżek w nieznanym mi labiryncie idąc dotykam jednocześnie obojga przeciwstawnych ścian budynków o nierównej fakturze. Zwalniam krok i badam palcami ich powierzchnię, występy i zagłębienia, szorstkość, kanty i obłości. Wzrokiem napotykam wiszące, w zdawałoby się przypadkowych miejscach, donice z fontannami kolorowych kwiatów, których barwa wzmaga się w półcieniu. Na doświadczonych czasem i słońcem drzwiach odczytuje pojawiające się z rzadka napisy „in vendita”. Nic dziwnego, że z rzadka kto chciałby się stąd wyprowadzić. No kto? Nie ja…
Do Trevignano można dojechać samochodem lub autobusem kursującym z oszałamiającą częstotliwością dwa razy na dobę. Nie ma tu także trakcji kolejowej, więc o podróży pociągiem należy po prostu zapomnieć. A ja lubię kolebać się pociągiem, siedząc na pięterku blisko szyby. Pendolino obsługujące trasę Cesano – Roma, Bracciano – Roma niczym nie przypomina kolorowych, nowoczesnych wagonów z obrazków reklamujących włoskich przewoźników i komfortowe warunki podróży. Piętrowe wagony są kolorowe z zewnątrz. Owszem są. Zdobią je liczne graffiti, chaotyczne napisy, których staram się nie rozumieć. W środku zwyczajne, niczym nie różniące się od polskich miejsca siedzące zajmowane bez pośpiechu przez grupy hałaśliwej młodzieży, przez nieobecnych myślami ludzi, którzy zdają się być jeszcze we własnych lóżkach albo już w pracy. Nie jest brudno, jest zwyczajnie. Wnętrze pociągu wypełnia szum, ludzki szum złożony ze słów, z przeszukiwań torebek, z jedzenia kanapek, z picia wody, z przytłumionego odgłosu wymykającego się z małżowin usznych zamkniętych słuchawkami.
– Perché andiamo sul treno? Anna. To pytanie słyszę za każdym razem, kiedy czekamy na pociąg.
– Lo sai…. Mi piace… Perché… Odpowiadam i łakomie rozglądam się po peronie. Uwielbiam patrzeć na ludzi, nasłuchiwać, obserwować ruch ich ciał próbując zgadnąć co mają do powiedzenia. Mam wrażenie, że potrafię odgadnąć. Jest to jednak tylko wrażenie, jak wszystko tutaj.
W pociągu siedzimy naprzeciwko siebie uśmiechając się, gdy nasze spojrzenia się spotkają. Niewiele rozmawiamy. On cierpliwie patrzy jak nienasycona rzeczywistością przyklejam twarz do szyby podpierając brodę dłońmi. Patrzę i patrzę, i patrzę.
Podróż tam i z powrotem sprawia mi wiele przyjemności. Mi piace, kiedy obraz za oknem przesuwa się szybko i rozmazuje w pas zieleni, mi piace chaszcze rosnące przy torach prawdopodobnie wyższe niż linia moich pach, mi piace owce pasące się na obrzeżach, z których naołowionego mleka będzie ekologiczny Pecorino Romano. Mi piace zakłócające sygnalem wszelkie inne stacje radiowe przekaźniki Radio Vaticana piętrzące się gęsto i sięgające chmur. Mi piace tutto che vedo.
Za oknem wyłania się miasto. Nieśmiało, chociaż nikt by akurat tego miasta o nieśmiałość nie podejrzewał. Rzym. Nieostry w kształtach. Niepozorny. Ludny. Pasażerowie zaczynają poruszać się jakby wyrwani z letargu, jakby nagle przypomnieli sobie o istnieniu świata poza przestrzenią wagonów. Poruszam się i ja. Roma mi sta aspettando. Pstrokata, szumiąca ludzka masa wylewa się wprost w arterię Valle Aurelia by roztopić się w słońcu. Zniknąć. Po prostu przestać istnieć, chociaż jeszcze przed chwilą była żywą, pulsującą tkanką.
Rozmowa niekontrolowana (o spotkani z Orianą Fallaci)
Ostatnie kilka tygodni spędziłam w towarzystwie kobiety, jej walizki i nieustannie tlącego się papierosa. Spotykałam się z Nią niemal codziennie pospiesznym rankiem przy małej czarnej, w przerwie na obiad podczas pracy i najczęściej późnym popołudniem, gdy urządzałyśmy sobie długie, przeciągające się do późnych godzin nocnych „rozmowy”. Ta kobieta mówiła do mnie, bo głównie Ona mówiła i mówiła głośno podczas gdy ja jedynie nieśmiało komentowałam i podpytywałam w myślach, które ku mojemu zdziwieniu stawały się również głośne. Rzucone w przestrzeń wprawiały w zdziwienie mojego syna podejmującego się jednak prób skonstruowania odpowiedzi. Chciałabym spotkać się z Nią i porozmawiać w Jej ojczystym języku, by poznać chociażby Jej „Niepotrzebną płeć” /Il sesso inutile/. Nie o wszystkim jest Ona bowiem w stanie opowiedzieć używając języka dla mnie naturalnego, a i to, co w nim opisuje jest przysłonięte myślą, iż mam nadzieję, a nie pewność, że są to właściwie przetłumaczone słowa. Ta kobieta nie żyje od niemalże jedenastu lat, a jej głos nadal odbija się echem i niezależnie od faktu czy w konfrontacji z nim pojawia się przytaknięcie, otwarte ze zdziwienia usta, negacja czy krzyk, nie pozostaje on obojętnym dla słuchacza. Dla mnie nie jest obojętny, stąd być może zbyt daleko posunięta generalizacja. Pięknie i z wyjątkową pracowitością jej portret „namalowała” Cristina De Stefano, ukazując Ją nie tylko jako dziennikarkę ale jako kobietę, nie aż tak męską, na jaką może wyglądać przy pierwszym spotkaniu. Kobietę o drobnym ciele i metryce nieustannie nieprzystającej do wyglądu. Kobietę w męskim świecie, ale ciągle kobietę. Nietuzinkową podróżniczkę bojącą się latać samolotami, haftującą dla zabicia tegoż lęku, kochającą do szaleństwa i niekochaną. Ta kobieta, z którą ciągle jeszcze „rozmawiam” to Oriana Fallaci. Mam nadzieję, że kiedyś będę potrafiła zadawać Jej pytania bez potrzeby korzystania ze słownika i cóż… nie ośmielam się tłumaczyć. Cytuję: “La vita ha 4 sensi: amare, soffrire, lottare e vincere. Chi ama soffre. Chi soffra lotta. Chi lotta vince. Ama molto, soffri poco, lotta tanto, vinci sempre.”
E punto.