Wrzesień w południowych Włoszech nie ma nic wspólnego z końcem lata, można go raczej porównać do popołudniowej sjesty, do smaku napęczniałych słońcem winogron. Powietrze staje się lżejsze, a światło, pomimo krótszych dni, jest nadal bardzo intensywne. Właśnie w taki letnio-jesienny dzień dotarłam do celu mojej włóczęgi po Apulii. Nie istnieje bardziej zaskakujące uczucie niż znaleźć się po raz pierwszy w wymarzonym miejscu i nie doznać długo oczekiwanego wrażenia oczarowania, nie doświadczyć wstrząsu sprowokowanego zachwytem. Nic mnie nie ścisnęło w żołądku ani też nie wstrzymało mojego oddechu. Bezcelowo moja podświadomość szeptała do mnie przypominając mi o tym, że znajduję się w szczególnym miejscu. Tyle się o nim naczytałam, nasłuchałam. Pędziłam do niego, aby się tu wreszcie znaleźć, bo próżno szukać gdzie indziej takiego zbiorowiska zabytków, dzieł sztuki, śladów historii. Na przekór temu wszystkiemu, trwałam w moim zwątpieniu. Stoję i patrzę, zdziwiona własnym rozczarowaniem. Może coś jest nie tak, książki mnie okłamały, a zdjęcia wyolbrzymiły piękno? Może wszystko było przesadą? Stoję i powtarzam bezgłośnie: Sybar, Lupiae, Lecce, Luppiu; patrzę jeszcze intensywniej, skupiając się na detalach, ale co z tego. Nadal brak emocji, dalej mam spokojne tętno. Wdycham głęboko pachnące wilgocią powietrze wczesnego poranka. Wpatruję się w mgliste światło. Spokojnie idę dalej: mijam kamienice, kościoły, kawiarnie, bazyliki, bogato zdobione portale, podglądam dyskretnie od dołu balkony, podtrzymywane przez nieludzko wydłużone kariatydy i rozmaite postacie mitologiczne; zadzieram głowę, jakbym chciała spojrzeć w oczy świętemu Oronzo, stojącemu na wysokiej kolumnie, na placu noszącym jego imię. Mam nadzieję, że w geście błogosławieństwa, obdarzy i mnie specjalną łaską i pozwoli dostrzec to, czego moje oczy nie widzą. Miał przecież dla tego miasta szczególne względy – legenda głosi, że uratował Lecce od pogromu czarnej śmierci w 1656 roku. Z wdzięczności ogłoszono go świętym i nadano mu tytuł patrona miasta.
Kilka kroków dalej stoi rzymski amfiteatr z I wieku n.e. Puszy się półkoliście jak ogon pawia, przypominając o odległych korzeniach tego miejsca. Tak jak kiedyś, również i dziś na kamiennych siedziskach gromadzą się widzowie żądni wrażeń, jakie niesie przedstawienie.
Wodzę wzrokiem dookoła, wszystko jest jednakowego koloru, ściany budynków i chodników zlewają się w jedną jasnordzawą plamę. Kamienie wytarte przez miliony stóp, które po nich przeszły, pokrywa gładkość wieków; te w murach budynków są chropowate i nieprzyjemne w dotyku, choć nasycone historiami sprzed dziesiątki stuleci.
Jedna z trzech bram wejściowych, które jak dawniej bronią dostępu do miasta i przez którą wdarłam się do jego wnętrza, XVIII-wieczna Porta Rudiae w południowo-zachodniej części miasta, przyjęła mnie jak matka: wyrozumiała, gościnna i dostojna. Może dlatego, że czuwają nad nią i nad przybywającymi tułaczami aż trzy postacie świętych: Oronzo, Irena i Dominik. Dalej prowadzi stąd już tylko jedna droga, Via Libertini, wybuchająca symfonią rzeźb cherubinów, liści, aniołów, świętych, zbawicieli i madonn. Przychodzi mi na myśl największy z wielkich, Michał Anioł; umiłowanie kamienia i cierpienie włożone w jego obróbkę. Zastanawiam się czemu człowiek od zarania dziejów był tak zafascynowany kamieniem, zmaganiem się z jego oporną twardością, z jego nieustępliwością? Może, tak jak wszystko, chciał go ujarzmić, przekuć w zrozumiałe formy, dopasować do własnych kryteriów, tak przeciwnych niekiedy zasadom istnienia nietkniętej skały. Człowiek w swoim zapale poznania, zdobywania i tworzenia rozpoczął niekończący się proces zawłaszczania natury.
Lecce świetnie dokumentuje tę ingerencję w trwanie skały, to ujarzmianie i wykorzystywanie – dla podkreślenia ludzkiej potęgi i władzy, dla chwały minionych epok. Kamień wydobywany w okolicach miasta to nic innego, jak porowaty tuf, czyli skała skromna, miękka i łatwa do obróbki. Jego bladożółty kolor mieni się odcieniami zbóż i traw tego żyznego regionu. Kryje jednak ukrytą moc: w miarę upływu lat nabiera twardości. To tłumaczy, dlaczego tak liczne dzieła architektury baroku, wyróżniające Lecce spośród innych miast południowych Włoch, przetrwały w stanie prawie nienaruszonym do dzisiaj.
Żywiołowy, wręcz euforyczny charakter baroku tego miasta jest jedyny w swoim rodzaju. Nigdzie indziej nie współgrają ze sobą tak doskonale fantasmagoryczne elementy dekoracyjne. Fantazji architektów, fanaberiom władców, a przede wszystkim zdolnościom rzeźbiarzy zawdzięczamy nieprzebrane bogactwo ozdób – efekt, pierwotnie raczej niezamierzony, który dziś idealnie odpowiada tożsamości nie tylko tego miasta ale również całego regionu Salento. To przede wszystkim triumf alegorycznych odniesień do natury. Dominują owoce; winogrona, granaty, figi; cieszą oko zawiłe kompozycje kwiatowe. Wszystko to stanowi odniesienie do żyznych terenów Apulii. Zdobiąc swoje dzieła, budowniczy wyrażali wdzięczność za dary, którymi tutejsza ziemia obdarza ludzi od wieków.
Człowiek i ziemia, człowiek i kamień, człowiek i sztuka – wszystko się zespala, a jedno wypływa z drugiego. Idę dalej, przechodzę tę samą trasę nawet kilka razy, w tę i z powrotem, aby spojrzeć na każdą ulicę czy rzeźbę z innej perspektywy, z nadzieją odkrycia czegoś nowego. Oto katedra imienia Santa Maria Assunta ze swoją charakterystyczną podwójną fasadą sąsiaduje z 68-metrową dzwonnicą, najwyższym tego typu obiektem we Włoszech. Dalej Palazzo del Seminario i Palazzo Arcivescovile. Budynki te tworzą granice ogromnego Piazza del Duomo, sprawiającego wrażenie teatralnej sceny. Zastygłe w bezruchu wspaniałe dekoracje czekają na wejście aktorów.
Dzień upływa szybko na wędrówce, zbliża się godzina popołudniowego ożywienia. Na ulicach Lecce narasta gwar, mieszkańcy miasta po zakończonej sjeście, powoli wypełniają pogawędkami i zamieszaniem liczne lokale. A ja wciąż nie przeniknęłam tajemnicy tego miejsca. Nagle na Via Umberto doznaję olśnienia. Potrzebowałam całego dnia, aby zrozumieć, na czym polega zagadka sławnego kamienia, z którego zbudowano to miasto. Jak fatamorgana wyłania się przede mną fasada bazyliki Santa Croce – bogato rzeźbiona, skąpana w promieniach zachodzącego słońca, mieni się wszystkimi odcieniami złota. Jej blask kłuje mnie w oczy. Setki dopracowanych w detalach form: majestatycznie kroczą lwy, wyją smoki, dzierżą krzyże aniołowie, pełzają morskie stwory. Turcy w turbanach, półnagie kobiety, muszle, ptaki, konie, girlandy kwiatów, heroldowie – wszyscy maszerują przed moimi oczami, a w centrum ogromna rozeta przypominająca skamieniały, wykonany ręcznie koronkowy obrusik żarzy się złotem. Oszałamiający efekt całości potęguje wędrujące wśród kamieni światło. Mocne, jasne światło południa Włoch, symbolizujące żywotność intelektualną i umiłowanie natury. Nad ukończeniem bazyliki w roku 1695, pracowały aż trzy pokolenia architektów i artystów. W przeciwieństwie do bogato zdobionej części zewnętrznej, wnętrze zaskakuje prostotą. Wszystko znakomicie się dopełnia.
W drodze powrotnej przesuwam w myślach widziane obrazy jak klatki filmu. Z szacunkiem i w skupieniu cofam się w czasie i wędruję ulicami Lecce sprzed wieków. Czuję się spełniona w mojej potrzebie doznania piękna i wdzięczna za przeżyte wrażenia. Na pożegnanie biorę kamień tutejszego tufu z nadzieją że jego plastyczna materia nabierająca, wraz z upływem czasu mocy, również i mnie nasyci siłą i światłem i będzie podsycał piękne wspomnienia.