Il talento narrativo di Anna Szalast si esprime in modo decisamente professionale in questo suggestivo racconto dalla drammaticità coinvolgente.
Grazie Anna! Con questa pagina inauguriamo, oggi, una nuova raccolta denominata “Autori di arteculturaitalopolacca”. Complimenti e alla prossima!
Znowu pada deszcz.
Maj bywa w Polsce pełen skrajności. Dni parzą i oślepiają, a noce niebezpiecznie oszraniają rośliny w najdelikatniejszej z ich faz wzrostu i przygotowania do owocowania. Z troską, więc chowam swoje hodowane na balkonie pomidory do wewnątrz mieszkania, by oszczędzić im walki z niską temperaturą i ostatecznie uchronić przed śmiercią, a w najlepszym wypadku od bezpłodności.
W ciemności siadam na parapecie kuchennego okna i patrzę nieruchomo w przestrzeń nocy jak w rozchodzącą się w dłoniach tkaninę, w przestrzeń poszarpaną strugami deszczu i uginającą się pod naciskiem oddechu wiatru. Na powierzchni kałuż omiecionych strugą światła lamp ulicznych świat roztrzaskuje się bez huku. Kropla po kropli. Na moich oczach. Widać cyklicznie przychodzący trzask i falujące kręgami unicestwienie i zaraz potem powstawanie z ciekłego popiołu, zwielokrotnione stawanie się całością na krańcach marszczenia lusterka wody. Terremoto. Mikro trzęsienie świata.
Jeszcze w lutym podczas wizyty u przyjaciół w Białymstoku nikt z nas nie myślał, że za kilka tygodni świat, który smakował pieczoną baraniną serwowaną w regionalnej restauracji, świat którego obrzeża miały kształt cerkiewnych kopuł, przypominających piernikowe, baśniowe konstrukcje przemieni swój wizerunek w drażniący nozdrza, tężejący swąd płynu dezynfekcyjnego bazującego na wysokoprocentowym alkoholu, w zduszony maską osłaniającą usta i nos oddech oraz zostanie ograniczony ścianą przyłbicy, prowizorycznej granicy bezpieczeństwa pomiędzy nami a innymi, innymi a nami. W momencie, gdy siedzieliśmy w restauracji, w miejscu gdzie mieszają się języki i perspektywy widzenia świata, także czasowe bo przecież moja przyjaciółka zahaczona jest o kalendarz gregoriański i przejmujący, chwytający za duszę śpiew wewnątrz cerkwi tam na południu Europy już umierali ludzie, już popiół zaczął przysypywać codzienność. Nikt z nas wtedy o tym nie myślał. Tak daleko, a tak blisko, przecież. Dzisiaj myślę, a tak blisko…
Tymczasem w maju w Polsce znowu pada deszcz, a świat roztrzaskuje się na krawędziach dnia i nocy bezszelestnie za sprawą niewidocznego niebezpieczeństwa. Ni stąd, ni zowąd przypominam sobie lato 2016 roku. Tak, wiem to nie jest to samo, to są zupełnie inne sytuacje, jednak dostrzegam w nich pewne podobieństwo Nieuchronność, ścieranie w pył tego, co wydawało się być niezmienne, strach, nocne czuwanie i fakt, że to co się dzieje jest nie do przewidzenia, nie do oszacowania, że wymyka się planom, że niweczy przyszłość, której już nie ma na wyciagnięcie ręki.
Świat , który znamy pęka jak pękła góra w Cestelluccio w trakcie trzęsienia ziemi, które nawiedziło Włochy latem 2016 roku. Wielka szrama po jeszcze ciągle nieokrzepłej ranie zieje i sięga w głąb. Ta rana nigdy ostatecznie się nie zabliźni, a każde spojrzenie w jej kierunku wyzwalać będzie wspomnienie płaczu ocalałych, ich poczucie ulgi zmieszane z niedowierzaniem i strach przed kolejnym tąpnięciem rzeczywistości, którą oswajamy. Każdy na swój sposób. Zastanawiam się jak długo rana, której obrzeża mają kształt ludzkiego odchodzenia będzie się zabliźniać, tak by można jej było dotykać. Nasze obecne terremoto, bo tym w istocie zdaje się być stan pandemii, zostawia tysiące ofiar, tysiące wyjętych spod gruzów własnych planów i marzeń i tyleż samo na nowo poszukujących sensu zwyczajnych, chociaż już teraz zupełnie odmiennie przeżywanych dni. I tak jak wtedy we Włoszech tak i teraz, także w Polsce nic już nie będzie takie samo. Góra w jednym z borgo pękła, przesunęła się. Majestat, w konfrontacji z którym człowiek odczuwa własną małość i kruchość ukląkł w obliczu siły, określanej jako 6,0 stopni w skali Richtera.
Tamtego lata, naznaczonego pęknięciem ziemi, końcem lipca wróciłam z Italii pełna nowych doświadczeń, ze słońcem wlanym w każdy zakątek mojego ciała, z pamięcią odgłosu cykad i spokojnym myśleniem o przyszłości. To nie było dla mnie pierwsze dotykanie Italii, jednak pierwsze ocierające się o doświadczenia zawodowe. Ostatnie kilka tygodni pracy i nauki podczas wymiany w projekcie łączącym Polskę z Włochami w mieście narodzin polskiego hymnu i flagi Włoch nie zapowiadały późniejszego kurczowego przylegania do ekranu telefonu, podczas odczytywania meldunków znajomych ze środkowej części kraju na portalu społecznościowym o treści: bezpieczny, bezpieczna… i czekania na połączenie głosowe.
Nie istnieje sposób na przygotowanie się do przyjęcia tak dużej dawki poczucia zagrożenia. Lekarze mawiają: dawka szokowa. Owszem widomość o terremoto w środkowej części buta była szokiem. To moment, który dzisiaj bez wahania porównuję do chwili, kiedy napełniana wrzątkiem szklanka pęka z brzdękiem, pozostając całą i jednocześnie roztrzaskaną. Nie wiadomo wtedy czy ją dotykać, czy lepiej pozostawić w bezruchu… a wybierając którąś z czynności nie wiadomo też jednak po co akurat tą. Widząc w telewizji heroiczne próby rozkładania na cząstki plazmy gruzów w poszukiwaniu żywych i martwych, podobnie jak napełnioną gorącą wodą szklankę wyzbyłam się wątpliwości. Trzeba dotykać, trzeba próbować, nawet ryzykując i wystawiając własne ciało na okaleczenie. To samo widzę dzisiaj lekarze, pielęgniarki, pracownicy socjalni, oficerowie służb ratowniczych odziani we wszelkiej maści mundury pomimo zmęczenia idą rozdrapywać gruzy zawalonej rzeczywistości.
Patrząc w deszcz tłukący raz za razem lusterka kałuż zastanawiam się czy istotnym i uzasadnionym jest pytanie o przyczyny sytuacji pandemicznej. W porównaniu z doświadczeniem trzęsienia ziemi rzeczywiście jesteśmy bardziej uprawnieni do stawiania pytań o etiologię wirusa, jednak poszukiwanie winnego wydaje się być zsuwaniem się w matnię. Trzęsienie ziemi pomimo, że możliwe do wtórnego odtworzenia, drobiazgowego zanalizowania wstecz nie ulega zmianie i podobnie jak poznanie miejsca powstania wirusa i rzeczywistego ruchu fali jego rozprzestrzeniania niczego już nie zmieni, nie cofnie, nie ocali, nie wskrzesi. Nie ma też żadnej pewności, iż nabyta wiedza przyniesie rodzaj społecznej odporności na kolejne zagrożenie tego typu. Z trzęsieniem ziemi jest podobnie. Owszem wiemy jak się rodzi, co ze sobą niesie jednak ta wiedza nie chroni nas przed powstawaniem zderzeń płyt tektonicznych. To, co uzasadnione i konieczne to ciągłe przypominanie o adekwatnym sposobie reagowania. Tego trzeba się uczyć, gdyż „pomiędzy bodźcem i reakcją jest przestrzeń: w tej przestrzeni leży wolność i moc wyboru naszej odpowiedzi” (Viktor E. Frankl, „Człowiek w poszukiwaniu sensu”) także na zagrożenie, na to co nieuchronne. We Włoskich domach ojcowie uczą swoje dzieci sposobu bezpiecznego przemieszczania się podczas trzęsienia ziemi, uczą topografii budynku, wskazując ściany nośne. Dzisiaj my uczymy swoje dzieci prawidłowo myć dłonie, nosić maseczkę i chyba… nie tęsknić za światem, który już nie wróci. Rzeczywistość obrócona w proch przez drgania ziemi także nigdy nie przyjmie wcześniejszej formy.
Majowe, nocne powietrze wpychane do wnętrza pomieszczenia siłą wiatru wydaje się być rozczłonkowane, rytmicznie poszarpane deszczem. Do wschodu słońca jest jeszcze bardzo daleko. Tak samo daleka droga rozciąga się przed nami w kierunku oswojenia nowej normalności, której jeszcze nawet nie potrafimy nazywać normalnością. Rozciągnięta w czasie sytuacja bliskiej obecności okaleczeń i śmierci wydaje się nieco nas odczulać przez przebodźcowanie widokiem szpitalnych łóżek, pustych centrów miast i trumien. Odwracamy głowy, ściszamy odbiorniki radiowe i szybkim ruchem palca przeskakujemy na inny kanał telewizyjny. Dzisiejsze Bergamo i polskie zagłębie śląskie jest jak tamtejsze Amatrice, Nurcia, Cestelluccio, gdzie ofiar jest najwięcej, gdzie liczby żywych lub zmarłych migoczą w zawrotnym tempie i gdzie świat bezpowrotnie uległ zmianie. Bliźniacze epicentra trzęsień świata, który pieczołowicie budowaliśmy przez pokolenia wyzbyci z pamięci lęku przed jego utratą. Tego lęku ocierającego się o troskę także się uczymy na nowo.
Patrzę w ciemność, siedząc na kuchennym parapecie. Kobieta naprzeciwko poprawia w oknie firanę, której fałdy są odbiciem zmarszczek na kałużach siekanych deszczem. Nie jest możliwe zsunięcie warstw pękniętej góry jak formowanych dłonią kobiety plis tkaniny, nie jest możliwe odbudowanie wszystkich domów z gruzów, nie jest także możliwe cofnięcie fali zakażeń i zalepienie wyrw po stracie najbliższych.
Ciągle pada deszcz, a świat tutaj w Polsce i tam we Włoszech roztrzaskuje się na moich oczach tym razem bez huku.