Zbigniew Herbert John Keats – MILENA TEJKOWSKA O SZTUCE, KTÓRA DOTYKA ŻYCIA

E’ sempre una grande gioia ricevere e pubblicare contributi culturali dai nostri autori.  Milena Tejkowska, filologa e scrittrice, ci presenta la sua analisi ed interpretazione di due note  poesie ispirate dalla contemplazione della bellezza e della perfezione. – Vogliamo ricordare che John Keats, grandissimo poeta del romanticismo inglese, è morto giovanissimo a Roma in un palazzo adiacente a Piazza di Spagna.

Grazie ancora una volta, Milena, il nostro blog è sempre disponibile per pubblicare pensieri di alto profilo come i tuoi. 

Se c’è qualche volontario a cui faccia piacere dilettarsi nella traduzione di questo articolo in iMilenAtaliano, sarebbe molto gradito.

“Dwa wiersze, z których interpretacją spróbuję się zmierzyć, niech będą dialogiem między prawdą życia a prawdą sztuki.”

Myśląc o poezji Zbigniewa Herberta, przywołuję zawsze heglowską triadę – religię, filozofię i sztukę jako przejaw ducha absolutnego. W twórczości poety stanowią one niejako trzon, o który opiera się sens ludzkiego istnienia. Starożytna kalokagathia rozumiana jako jedność wartości piękna i dobra, które scala rozum jest podstawą herbertowskiej paidei. Tylko „tak zdobędziesz dobro, którego nie zdobędziesz”. Etos życia wyrażony w myśli filozoficznej i twórczości artystycznej wytycza Panu Cogito drogę niełatwą, lecz godną.

Dwa wiersze, z których interpretacją spróbuję się zmierzyć, niech będą dialogiem między prawdą życia a prawdą sztuki.

MONA LISA

przez siedem gór granicznych
kolczaste druty rzek
i rozstrzelane lasy
i powieszone mosty
szedłem –
przez wodospady schodów
wiry morskich skrzydeł
i barokowe niebo
całe w bąblach aniołów
– do ciebie
Jeruzalem w ramach

stoję
w gęstej pokrzywie
wycieczki
na brzegu purpurowego sznura
i oczu

no i jestem
widzisz jestem

nie miałem nadziei
ale jestem

pracowicie uśmiechnięta
smolista niema i wypukła

jakby z soczewek zbudowana
na tle wklęsłego krajobrazu

między czarnymi jej plecami
które są jakby księżyc w chmurze
a pierwszym drzewem okolicy
jest wielka próżnia piany światła

no i jestem
czasem było
czasem wydawało się
nie warto wspominać

tyka jej regularny uśmiech
głowa wahadło nieruchome

oczy jej marzą nieskończoność
ale w spojrzeniach śpią ślimaki

no i jestem
mieli przyjść wszyscy
jestem sam

kiedy już
nie mógł głową ruszać
powiedział
jak to się skończy
pojadę do Paryża

między drugim a trzecim palcem
prawej ręki
przerwa

wkładam w tę bruzdę
puste łuski losów

no i jestem
to ja jestem
wparty w posadzkę
żywymi piętami

tłusta i niezbyt ładna Włoszka
na suche skały włos rozpuszcza

od mięsa życia odrąbana
porwana z domu i historii

o przeraźliwych uszach z wosku
szarfą żywicy uduszona

jej puste ciała woluminy
są osadzone na diamentach
między czarnymi jej plecami
a pierwszym drzewem mego życia

miecz leży
wytopiona przepaść

Podczas lektury poezji Herberta często zatrzymuje mnie wiersz „Mona Lisa”. Któż nie zna bezcennego dzieła Leonarda, które doczekało się szeregu studiów             i rozpraw? Na płótnie kobieta niewpisująca się we współczesne kanony piękna, ale wciąż intrygująca spojrzeniem i nieodgadnionym półuśmiechem. Nie uroda tejże jest tu ważna. Raczej jej tajemnica. Raczej jej zagadka. Raczej pytania, które rodzi i na które nie odpowiadając, paradoksalnie odpowiada. Arcydzieło da Vinci staje się celem swoistej pielgrzymki poety, który malarstwo jako dziedzinę sztuki cenił szczególnie. Homo viator zmierza doń jak do najdroższej relikwii, jak do świętego miejsca, w którym obecność pozwoli w mgnieniu chwili dotknąć sensu tworzenia, a może i sensu istnienia. Herbert w pierwszych wersach tej osobistej konfesji łamie konwencję baśni, opatrując siedem gór, rzek i lasów epitetami o jednoznacznej konotacji – graniczne góry, kolczaste druty rzek i rozstrzelane lasy. Pejzaż wojny uzupełnia o „powieszone mosty”.  Ta, lingwistyczna zdałoby się, zabawa frazeologizmem zmieniająca wiszące mosty w mosty powieszone wzmacnia dramaturgię opisu drogi, którą przebył  wędrujący do „Jeruzalem w ramach”. Przywołane elementy krajobrazu z natury swej będące wyzwaniem dla podróżnego i te powołane do istnienia przez człowieka – mosty czy pojawiające się dwa wersy dalej schody – obrazują trud pątnika, ogrom jego wysiłku w drodze do celu. Podróż jako metafora ludzkiego życia obecna w literaturze również u Herberta ma swoje miejsce.                                 W przywołanym wierszu poeta pielgrzymuje do swoistej świątyni sztuki, jaką jest muzeum w paryskim Luwrze. I oto jest. I oto stoi w „gęstej pokrzywie wycieczki”. Czy obecność innych boli? Czy doświadczanie piękna sztuki jest            tak intymne, że nie sposób się z nim dzielić? Czy kontemplacja obrazu wymaga samotności? Jak ukryć wzruszenie? Jak skupić się, gdy obok szelest ramion, stóp, słów? Przed poetą ostatnia bariera – „brzeg purpurowego sznura” i oczu. Purpura przywodzi skojarzenia z królewską władzą, ale i z tętniącą życiem krwią. Splot wydarzeń w życiu człowieka, ich splot z biegiem historii, splot ludzkich uczuć i myśli wiją swój misterny sznur, który rozsupłać ostatecznie może tylko miecz śmierci jak miecz Aleksandra rozwiązał węzeł gordyjski, rozcinając go na kawałki.

Życie człowieka myślącego i wrażliwego, życie Pana Cogito, zmierza                      do rozwikłania sensu swego istnienia właśnie poprzez akt twórczy i poprzez filozoficzną refleksję, dla której bodźcem się staje. Muzealny sznur chroni eksponat przed zbytnią bliskością patrzących na Monę Lisę. Bariera oczu. Zmysłowa percepcja obrazu zdaje się być niewystarczająca. Jak u Hegla kontemplacja piękna dzieła sztuki musi przerodzić się w uczucie duchowe,           w myśl. Przesunięty graficznie kolokwializm „no i jestem” powtórzony                        w  wierszu cztery razy to bezpośredni zwrot do uwiecznionej na portrecie „tłustej  i niezbyt ładnej Włoszki”, jak ją opisuje poeta. To powtarzane stwierdzenie własnej obecności pełne jest niedowierzania własnemu dzianiu się. Mężczyzna wyraża jakby zdziwienie, że oto się dokonało, udało, wbrew brakowi nadziei, wbrew zwątpieniu, wbrew losom pokolenia  „drugiej Apokalipsy”, z którego pozostały tylko „puste łuski losów”. Opis tego, co niemal namacalne przez bliskość fizyczną, przeplata się z refleksją na temat życia                    i śmierci, w które wpisana została przez człowieka i dla człowieka sztuka.                                                                                                   Wieki temu jakaś kobieta pozowała renesansowemu mistrzowi do portretu. Uśmiechała się na żądanie artysty. To była jej praca. Czy za utrwalonym na płótnie uśmiechem krył się prawdziwy uśmiech? Tego nie dowiemy się nigdy. Wyraz twarzy nie musi być wyrazem duszy. „Pracowicie”, stale, niezmiennie uśmiechnięta jest bohaterka obrazu. Niezależnie od dziejów świata, zdarzeń losu, miejsca i czasu, ona nie zmienia twarzy. Jest „niema”. Podmiot liryczny zwraca się do wizerunku, który milczy. Zawsze z uśmiechem przypomina mi się tu powiedzenie „Mówił dziad od obrazu, obraz doń ani razu.” Czy na pewno? Czy obraz nie przemawia  właśnie obrazem, który rodzi zadumę nad sensem swego istnienia? Czy ten tekst kultury nie odpowiada na żadne z pytań, nie prowokuje ich? Mona Lisa odstaje od „tła wklęsłego krajobrazu”, nie przystaje doń, nie jest częścią świata, który poza nią trwa. Od świata odwrócona jest „czarnymi plecami”, oddzielona jest „wielką próżnią piany światła” od „pierwszego drzewa okolicy”. Próżnia niczym pustka, wielka nicość, bezmiar otchłani, który dzieli postać z obrazu od realnego świata. Drzewo symbolizuje życie, życie mocno osadzone na ziemi, głęboko zakorzenione w tu i teraz, życie pełne zmienności, upływające, podległe czasowi. Między żywym /sic!/ życiem, ciągle w ruchu a „nieruchomym wahadłem głowy”, która się nie waha , która zachowuje permanentny stoicyzm „wytopiona przepaść”. Czy sztuka zapewnia nieśmiertelność? Czy artysta może  rzec „NON OMNIS MORIAR”? Czy naprawdę utrwala, ocala człowieka, twórcę lub/i bohatera dzieła? Czy w obliczu zbiorowej zagłady, barbarzyństwa wojny kultura, sztuka mają rację bytu? Czy milcząca sztuka, trwająca niezmiennie w swym pięknie ma prawo istnienia w świecie pełnym brzydoty człowieka? A może sztuka jest wyrazem odwiecznej tęsknoty za tym, co niezmienne, niepoddające się właśnie ludzkiemu złu, wykraczające poza brud tego świata?

Blaise Pascal mawiał, że człowiek ma coś z bydlęcia i coś z anioła. Bydlę ciągnie go do dołu, anioł ku górze. Mawiał, że dramat, tragedia człowieka polega na tym, że ma śmiertelne ciało i nieśmiertelną duszę. Nie przynależy w pełni ani  do tego ani do tamtego świata.

oczy jej marzą nieskończoność
ale w spojrzeniach śpią ślimaki

Leksyka składająca się na metaforę czasu „tyka jej regularny uśmiech” i „głowa wahadło nieruchome” jest  sprzeczna. To jednak pozorna sprzeczność, bo ten nakręcony na wieczność sens sztuki nie zmienia się przez wieki. Jak wierni            w Ścianę Płaczu w Jerozolimie wkładają karteczki z prośbami do Boga, tak bohater liryczny w bruzdę między palcami Mony Lisy wkłada puste łuski losów tych, co nie dotarli wraz z nim do tego  „Jeruzalem w ramach”. Zginęli                          w wojennej zawierusze, on ocalały dotarł do niej ocalałej. Poeta stoi „wparty           w posadzkę żywymi piętami”. Ta fraza podkreśla rozdźwięk między żywymi                 a umarłymi, ale też między sztuką  a życiem, bo przecież Mona Lisa jest                 „od mięsa życia odrąbana, porwana z domu i historii”. Taka wyjęta z kontekstu czasów, z kontekstu miejsc, poza biegiem dziejów wywołuje nieprzyjemną obcość. Jej „przeraźliwe uszy” są dosłownie „z wosku”/element techniki malarskiej Leonarda/, ale i metaforycznie nie słyszą – jakby zatkano je woskiem. Może by nie dać się zwieść sprawami tego świata, może właśnie są jak uszy Odyseusza chronione woskiem przed zwodniczym śpiewem syren. Mona Lisa jest głucha na wszelkie głosy, skargi, lamenty, żale, ale i na okrzyki radości czy szept wzruszenia. Jest „szarfą żywicy uduszona”. Wizerunek na portrecie zabił ją jako ją, jako konkretną osobę. Martwa więcej jednak warta niż żywa –                 „jej puste ciała woluminy są osadzone na diamentach”. A może te diamenty to aluzja do apokaliptycznego opisu Jeruzalem, które stoi na dwunastu klejnotach, szlachetnych kamieniach. Nie ma pośród nich diamentów. Na diamentach osadzone są „puste woluminy ciała” Mony Lisy – puste, czyli pozbawione treści, czyli tylko forma, poza którą nie ma nic, żadnej prawdy, żadnej żywej duszy. Niczego nie odczytamy z tego woluminu bez zawartości, z pustki, która weń.   To oszukane Jeruzalem, Jeruzalem przecenione, niewarte trudu życia.             Sztuka nie ocala, nie zbawia. Kto by słyszał o niej – przeciętnej Włoszce, gdyby nie  wprawna ręka malarza? Zatem sztuka daje sui generis nieśmiertelność? Dając ją, niesie jednak ze sobą przestrogę MEMENTO MORI. Choć zatrzymana na płótnie nie żyje przecież, nie czuje niczego. Między cierpieniem człowieka            a pięknem sztuki „miecz leży”. Między sztuką a życiem „miecz leży”. Bolesne rozczarowanie poety nie jest tylko rozczarowaniem tym konkretnym obrazem. Jest rozczarowaniem, które przynosi konfrontacja życia ze sztuką, bólu                        z pięknem, barbarzyństwa z kulturą.

„Brewiarz”

Panie,
obdarz mnie zdolnością układania zdań długich, których linia jak zwykle od oddechu do oddechu wydaje się linią rozpiętą jak wiszące mosty, jak tęcza, alfa i omega oceanu.

Panie,
obdarz mnie siłą i zręcznością tych, którzy budują zdania długie, rozłożyste jak dąb, pojemne jak wielka dolina, aby mieściły się w nich światy, cienie światów, światy z marzenia

a także aby zdanie główne panowało pewnie nad podrzędnymi, kontrolowało ich bieg zawiły, ale wyrazisty, jak basso continuo trwało niewzruszenie nad ruchem elementów, aby przyciągnęło je, jak jądro przyciąga elektrony siłą niewidocznych praw grawitacji

o zdanie długie tedy modlę się, zdanie lepione w mozole, rozległe tak, by w każdym z nich znalazło się lustrzane odbicie katedry, wielkie oratorium, tryptyk

a także zwierzęta potężne i małe, dworce kolejowe, serce przepełnione żalem, przepaście skalne i bruzdę losów w dłoni

W wierszu „Brewiarz”, który stanowi błagalną modlitwę artysty do Boga                 o zdolność tworzenia za pomocą słów układających się w zdania, Herbert wyraża wiarę w możność nazwania świata, w moc języka poetyckiego, który jest w stanie zawrzeć w sobie prawdę o sensie ludzkiego bytu. Poezja zdolna zdaje się być do holistycznego ujęcia rzeczywistości, odkrywając zarazem teleologiczność porządku istnienia. Nie znam piękniejszego hymnu ku czci wiersza niż te strofy. W „Rozmowie o pisaniu wierszy” Herbert rzekł, że „dopiero w języku ujawnia się człowiek cały – jego niepokoje i radości, wartości, które zaakceptował, i wierzenia”. Tadeusz Różewicz kiedyś w  utworze „Zdjęcie ciężaru” stwierdził, że „poezja współczesna to walka o oddech”. Herbert prosi  o zdolność „układania zdań długich, których linia jest linią oddechu, rozpiętą jak mosty, jak tęcza, jak alfa i omega oceanu”.

Logos – myśl i słowo nierozłączne dla Greków, stąd wyrażone jednym wyrazem, w Biblii ma moc stwarzania. Poeta poprzez trzykrotne porównanie wskazuje            na jego siłę. Jak most łączy to, co dalekie i rozdzielone, likwiduje przepaście; podobnie jak efemeryczna tęcza upiększa niebo po burzy – tak wiersz rozjaśnia na moment codzienną szarość człowieczego bytu, by poprzez moc zamkniętą             w poetyckich słowach mógł dotknąć początku i końca tego, co nie do uchwycenia intelektualną analizą – sensu życia. W poezji zawiera się esencja ludzkiego rozumienia, przeżywania, tam „światy, kośćce światów, światy                  z marzenia”. Tam wszystko, czego w inny sposób nazwać nie sposób.                  „Alfa i omega oceanu”- arché świata uczuć wyrażonych w myśli.                                    Poezja zaprowadza ład w chaosie wartości, ustala, co priorytetowe, co drugorzędne, ustanawia hierarchię dóbr. Muzyczne porównanie roli poezji do basu generalnego, który jak wiemy, wymaga często improwizacyjnego dopełnienia, ukazuje jej pewną niemożność innego niż poprzez nieuniwersalną metaforę dotarcia do prawdy ostatecznej, pewną niewypowiadalność do końca, który sami winniśmy sobie poprzez indywidualne przeżycie dopowiedzieć.                 To nie jest aposjopeza dla wszystkich. Trzeba osobistego wsłuchania się w myśl poetyckich słów i przefiltrowania jej przez własną wrażliwość. Finalizm świata zdaje się być oczywisty niczym prawa grawitacji, które Herbert przywołuje                    w trzeciej strofie. Niezależnie czy będzie to paruzja czy finalizm heglowski,                czy choćby finalizm wg Francisa Fukuyamy. Trud tworzenia – „zdania lepione            w mozole”- przeradza się w dzieło, przynosi niemożliwy do osiągnięcia inaczej efekt. Poezja dotyka sedna człowieczej egzystencji. W niej i Bóg, i człowiek ze swoimi emocjami, bólem, lękiem i swoim samotnym losem na wyciągniętej dłoni papieru, że posłużę się taką metaforą. W niej wszystko, i sacrum i profanum, porządek serca i rozumu, intuicja i pewność, i „bruzda losów w dłoni”. Zatem sztuka nie jest czy jednak jest oderwana od życia? Jak mają się     do siebie te dwie?

Zamiast zakończenia:

Z Johna Keatsa „ODY DO URNY GRECKIEJ”:

Attycka formo! Piękna ideale

Wpisany w taniec kamiennych postaci,

Zdobny wiciami zdeptanymi w szale,

Kształcie milczący, myśl się w tobie traci

Jako w wieczności: Te chłodne idylle!

Choć z wieku tego nie zostanie człowiek,

Ty przetrwasz dumna w przyszłości udręce,

Nowym przyjazna ludziom, którym powiesz:

„Piękno jest prawdą, prawda pięknem”– tyle

Wiedzieć wam dane i nie trzeba więcej.

 

/Przekład © Agnieszka Fulińska, 2010/

 

 

 

 

Rispondi

Inserisci i tuoi dati qui sotto o clicca su un'icona per effettuare l'accesso:

Logo di WordPress.com

Stai commentando usando il tuo account WordPress.com. Chiudi sessione /  Modifica )

Foto Twitter

Stai commentando usando il tuo account Twitter. Chiudi sessione /  Modifica )

Foto di Facebook

Stai commentando usando il tuo account Facebook. Chiudi sessione /  Modifica )

Connessione a %s...