Maria w dwóch osobach – Anna Szalast

il

MARIA – No chodź do mamy. Nie drocz się ze mną. Wiem, że mnie słyszysz. Wiem, że rozumiesz. (cicho) Od zawsze, wiem.

Devo confessare di aver avvertito un turbamento che mi ha scosso nel profondo leggendo il dramma della nostra amica e collaboratrice Anna Szalast. Un’opera scritta prima di tutto con il cuore, poi con mirabile stile e capacità introspettiva. Una testimonianza diretta di quella sofferenza che mai si separa dal cordone ombelicale che nel sangue e nello spirito lega madre e figlio per sempre. In questo caso si tratta di un ragazzo autistico, ma potrebbe trattarsi del figlio di chiunque affetto da un qualsiasi morbo crudele. Dunque, Maria e Michał si fanno simboli di quella eterna legge della natura per la quale il dolore può essere vinto e sublimato solo dalla potenza dell’amore inteso come donazione assoluta. Siamo di fronte ad una madre (Maria), consapevole che la croce che le è stata data costituirà il pesante fardello di un destino crudele e misterioso i cui perché non si rivelano alla ragione umana. E siamo di fronte ad un figlio (Michal), un Cristo nato già crocifisso condannato ad una agonia non di tre giorni, ma di trent’anni.

L’analisi che la nostra Anna fa in modo particolare del mondo interiore di Maria, è spietato nel mettere a nudo le verità che scaturiscono non dalle pulsioni del nostro inconscio, ma – per dirla alla Jung – dalle volontà della coscienza del nostro inconscio. Un discorso troppo complesso da affrontare in questo contesto. Invito i lettori a leggere attentamente questo dramma e chi vorrà potrà intervenire con delle proprie considerazioni e riflessioni.

Guido Parisi

Maria w dwóch osobach

ANNA A. Szalast

Tel 695 446 473

Osoby:

 Maria – kobieta po sześćdziesiątce, matka piątki dzieci, w tym autystycznego, dorosłego już Michała. Zadbana, zewnętrznie silna, wewnętrznie zmęczona. 

 Michał – około trzydziestoletni mężczyzna z zaburzeniami ze spektrum autyzmu (głęboki autyzm, niewerbalny, wokalizujący, echolaliczny.

W spektaklu jako tło wokalne wykorzystuje się autentyczne nagrania z komunikacji z Michałem. Imiona i fakty celowo nie zostały zmienione.

Na środku stoi krzesło, na którym siedzi Maria z tłuczkiem do ziemniaków w dłoni. Reszta sceny pogrążona jest w ciemności, oświetlone jest tylko miejsce, gdzie siedzi kobieta. W pomieszczeniu jest jeszcze: kuferek stojący na podłodze, szafa z lustrem.

MARIA – Chodź tutaj… Mam Twój ulubiony tłuczek! Może dzisiaj zaśniesz i nie będziesz krążył po domu, nie będziesz przedzierał ciemności na paski mojego strachu o ciebie, na paski jawy i snu.

Słychać melodyjne mruczenie.

MARIA – No chodź do mamy. Nie drocz się ze mną. Wiem, że mnie słyszysz. Wiem, że rozumiesz. (cicho) Od zawsze, wiem.

Mruczenie nasila się.

Gaśnie światło.

Światło włącza się. Na krześle siedzi ta sama kobieta w zaawansowanej ciąży.

MARIA – Jestem przy nadziei, a jestem ciężarna. Ociężała. Skąd ten kamień? Odkąd się dowiedziałam, że będę miała dziecko przy kręgosłupie w stronę żeber zaczął we mnie pęcznieć kamień, wypchany worek gruzu uczepił się do lędźwi. (wstaje, patrzy w stronę widowni i palcem wskazującym przelicza kobiety – Ile was tu siedzi? Dziesięć, jedenaście… dwanaście… dwadzieścia…

Ile z was zna ten kamień w brzuchu? Co? Jak się jest w ciąży to wszystko ciąży. (śmieje się ironicznie) Nogi. Dłonie ciążą. Puchną. A ja na ciebie tak czekam (kołysze brzuch). Ociężała i lekka równocześnie. To niesamowite jak można czuć jednocześnie wiatr pod skrzydłami i ciężar pod sercem. Więc wiję gniazdo. Mocne z giętkich i silnych gałęzi, żeby mogły udźwignąć ten ciężar. Boże!!! Skąd ten ciężar?!

Gaśnie światło.

Światło włącza się.

Na środku znowu siedzi Maria z tłuczkiem w ręku

MARIA – (cicho podśpiewuje) Na Michała z popielnika… Iskiereczka mruga… chodź opowiem Ci bajeczkę… bajka będzie długa… (rozgląda się, syna wciąż nie widać) Mój syn ma na imię Michał. Michaś. Michałek. Teraz to jednak już właściwie Michał. Urodził się tuż przed gwiazdką 27 lat temu. A ja mam wrażenie jakby ciągle był przypięty do mnie agrafką. Taka broszka. Taki brelok do kluczy, bez którego nie wychodzi się z domu. Nie. Taki klucz, który zamyka dla mnie świat zewnętrzny, i który otwiera inne światy. To moje pierwsze dziecko i jedyny syn, talizman moich dni. Może zaraz się poznacie. Kręcił się gdzieś obok, słyszałam jak mruczy. Też go słyszeliście? Bo on nie mówi. Nigdy nie mówił. To znaczy ja go rozumiem. Ja wiem czego on chce, czego potrzebuje i dlaczego zwija się na podłodze. Bo czasem się zwija, wije. Jak piskorz. Pani się na mnie patrzy zdziwiona. Niech Pani się nie dziwi i nie obawia. Ten tłuczek to ani nie do kartofli, ani nie do obrony czy ataku. To maskotka mojego syna, bez której trudno mu zasnąć. Tak, zasypia z tłuczkiem. Albo nie zasypia i tłucze głową o krawędź łóżka. Bezradny, sponiewierany. Wszystko, co robię jest na krawędzi… wytrzymałości. Nawet radość z tego, że usiadł w zaciągniętych spodniach na sedesie. Tak. Radości są bardziej skrajne niż chwile cierpienia, bo radości się nie spodziewasz. Dlatego te chwile jego spojrzenia w moje oczy, czy widok czystej koszulki po zjedzonym obiedzie to radość większa niż dyplom szkoły wyższej waszych dzieci. Kiedy Michał się urodził świat był tylko radością. Wszystko błyszczało, a ból i ciężar odkleił się ode mnie… jak się okazało, na chwilę.

Był taki malutki i taki żywotny. Sreberko. Promyczek. I tak sobie migotał pomiędzy szczebelkami łóżeczka do momentu, kiedy niewidzialny wielki kij uderzeniem zgiął jego małe ciałko w pół. (krzyczy) Boże padaczka! Bo to była padaczka. Roztrzepotana wiedźma, która od tamtej chwili już nigdy nas nie opuściła. Śpi z nami, je z nami i z nami zmienia pampersa.

I wiecie, on, Michał, mój synek, kiedy się podniósł, to… już nie był tym samym chłopcem. Jakby łupina ciała ta sama, a w środku obudził się w nim Mały Książe. Z oczami jak studnie bez dna, bez krawędzi do zahaczenia cudzego wzroku. Pani myślała, że powiem: mój syn jest warzywem, potworem, wylinką.

Mój syn… Że powiem: nie mam już syna. Mam. Mam! Mam syna.

Bo ja nie straciłam dziecka. Ja dostałam drzwi do Narni. Mój syn ma autyzm. Oboje mamy autyzm, bo sposób życia, do którego zostaliśmy przymuszeni wyrzucił nas poza widzialne spektrum. Nie ma nas. Dla wielu ludzi po prostu nas nie ma. Bo nie wychodzimy poza ramy ogrodu, no rzadko. Jeździmy za to samochodem na wycieczki. Michała to uspokaja, a mnie pozwala trochę odpocząć, od myślenia. Nie ma nas, bo nigdzie nie pasujemy. Do zdrowych nie… do chorych też nie… A przecież nie ma niczego pomiędzy. Michał chodził do szkoły specjalnej, tutaj niedaleko. Zawoziłam go tam rano, żeby się wyspał na materacu albo podłodze, często bez koca, obchodzony na palcach, na wdechu jak śmierdzące jajo. Zaliczał klasy i lekcje z samotności, chociaż wokół dudniło od ludzi. Zaliczał wpadki i dostawał oceny opisywane zbiorczo jednym słowem: REGRES. A my. Ja i mój synek jesteśmy pracowici i systematyczni, rytuał to przecież jedno z naszych ulubionych słów. Wartość dodana autyzmu: praca u podstaw jak przy żniwach z wielkiej kopy ukoszonego zboża zostaje garść ziarna nadająca się na mąkę. Ale zostaje. Nie wszystko w naszym życiu to plewy. Nie każdy dzień to dziurawy worek. Idzie Michaś przez wieś… worek piasku niesie… Kilka lat temu to ja się włóczyłam. Zjeździłam pół Polski szukając miejsca, gdzie ktoś by nas chciał, by nas wpuścił i powiedział: – „Masz tu kredki, chłopie, spokojne miejsce, obecność innych obok i daj z siebie wszystko, bo liczymy na ciebie. Bo jesteś da nas ważny”. – I on dawał! Do cholery! Dawał! Na rozmowach kwalifikacyjnych do kolejnych ośrodków dawał z siebie wszystko, naciskając kredką na papier i komentując rzeczywistość w języku, którego nikt nie chciał się nauczyć. Żadnej z tych rozmów nie przeszedł pozytywnie. Ja z resztą też. Otrzymywałam status upierdliwej, nadgorliwej matki i wychodziłam z kwitkiem, a czasem z adresem pobliskiego domu dla „takich jak on”. – „Odda go Pani, odpocznie, obojgu będzie wam lepiej, a pani na pewno wygodniej”. – Ale czy tu chodzi o wygodniej? Tu chodzi… o niego… o nas… o miłość… o tęsknotę… Jedyny ich efekt, tych wojaży po ośrodkach to kredyt na mieszkanie sąsiadujące z jednym z nich, smutek jego oczu i moje czoło uderzające o kierownicę samochodu. O, jeszcze bonus w postaci kilku dodatkowych ataków padaczki tego samego dnia. Co za bezduszność mówić przy dziecku jakby go nie było. I mówić, że przyjmujemy tutaj najgorsze przypadki, ale nie jego. – „Dla Pani syna nie ma tutaj warunków. Nie mamy kadry. On jest… bardzo ssssssspecyficzy. Za bardzo”. – Odkrywca jeden z drugim! Tfu! Widzieliście kiedyś typowego autystę? Niespecyficznego? (śmieje się szyderczo) – Zaklęłabym sromotnie, ale Michaś ma bardzo wyostrzony słuch. Zaraz by się zdenerwował, że bluźnię.

Słychać podśpiewywanie i uderzanie linki o deski podłogi

MARIA – A nie mówiłam? On wszystko słyszy. On ciągle ze mną jest. Od jakiegoś momentu mam wrażenie, że słyszę głosy. (pokazuje na część głowy) O tutaj, w głowie. Że nie jestem pojedyncza, że rozdwajam się jak zmęczony włos, a moje postrzępione myśli wiszą nad wodą i czekają tylko żeby chlupnąć i utopić się. Nie! O śmierci z własnej inicjatywy nie myślałam nigdy. Nie myślałam, żeby zabić siebie. Zabić jego. Zabić nas. (uderza tłuczkiem o dłoń) Za to wiele razy myślałam, by pozabijać urzędników, nauczycieli i własnego męża. Nie, nie skąd… Nie zostawił nas jak wielu innych w podobnej sytuacji. Porządny z niego gość. Ciągle z nami mieszka. Muszę go opierać i karmić, a on ucieka w swoje sprawy, zostawiając mnie psychicznie, opuszczając mnie emocjonalnie każdego dnia. Czasem wychodząc rzuca słowem jak nożem i odwraca się na pięcie zakładając płaszcz i zamieniając się w wolnego ptaka, w cierpiącego na amnezję poszukiwacza przygód. Wychodząc za drzwi domu zapomina, że ma żonę i syna.

Cóż…. Pamięć ludzka jest zawodna, udowodniono to naukowo. Wybaczam mu więc, ale pamiętam. To znaczy on myśli, że nie ma syna. To chyba gorzej niż nie pamiętać. Co?

Z boku sceny stoi kuferek. Maria podchodzi do niego, klęka, otwiera, wyciąga zdjęcie.

MARIA – Tutaj jest mój mąż z dziewczynkami nad morzem. O! Tutaj są w Bieszczadach przy ognisku. A tutaj… znowu on i dziewczynki w zoo i… i Paryż. To musi być piękne miasto…

(przekłada w dłoniach zdjęcia) On i dziewczynki. On i dziewczynki. On i dziewczyn……ki. Ja i Michał zostawaliśmy w domu, żeby nie psuć im wypoczynku. To teraz też sami siedzimy, bo cała reszta ma amnezję. Pozarażało się towarzystwo od siebie wzajemnie. Od tatusia. Cała reszta ma nas dupie proszę kochanego Państwa. I to głęboko. Aaaaaaale… Pokażę wam jaki był piękny i dostojny. Mój syn. Na tym zdjęciu jest zaraz po przyjęciu pierwszej komunii świętej. Zrobiliśmy to w parafii pod miastem, bo w tej tu przy ryneczku, co to się mija kościół idąc do mnie, tutaj, to nas nie chcieli. Problem. Na bierzmowaniu powinien był dostać takie imię. Michał, Jan… Problem. Idealnie. Tylko, że on dla mnie nie jest problem.

Co z tego, że nie myje sam zębów, że trzeba go rozebrać, wykąpać, przebrać. Co z tego! Ja go kocham i już. To moje dziecko. (grzebie w kuferku, wyjmuje kawałek gipsu) Ze dwa lata temu Michał złamał najpierw jedną, a potem zaraz dugą nogę. Walczył z tym gipsem jak muszkieter. I jak widać po szczątkach, gips przegrał. Zbieram pamiątki. Lubię wracać myślami do minionych chwil. Przyszłość jest tak niepewna i jednocześnie przewidywalna. O tym gipsie to wolałabym zapomnieć, jak mój mąż o nas. Eeeee źle mu złożyli nogi i teraz nie może równocześnie stać na obu. Rozkłada ciężar raz na jedną, raz na drugą i wygląda jakby ciągle się kołysał na boki. Często się zastanawiam, czy czuje ból. W tych nogach, bo tak w ogóle to czuje. Może wam się to wydawać dziwne i nieprawdopodobne, ale czuje tak samo jak ja czy pan w trzecim rzędzie. W obliczu bólu i biczowania przez innych ludzi nic nas nie odróżnia od siebie. No chyba, że ilość batów, już odebranych. Ilość ran, które się nie goją, bo ciągle ktoś go odpycha, ciągle ktoś odskakuje od niego jak od dzikiego zwierzęcia. To wy jesteście jak zwierzęta. Stado głupców myślących, że jak ktoś ma autyzm to jest płaski emocjonalnie, to nie tęskni, to nie potrzebuje dotyku, to nie kocha… to nie wie co to miłość i strata… (wstaje z kolan idzie w stronę krawędzi sceny, pokazuje palcem w stronę widowni) Jeśli ty tak myślisz to jesteś skończonym idiotą! Mój syn kołysze się na palcach, mój syn patrzy w niebo i szuka gwiazd, mój syn lubi smak kawy i makaron z owocami nawet zimą. Mój syn czuje, że wy nie czujecie i że oplata was strach… przed nim, a może przed wami samymi? Ja wam powiem jak to może być. Wy się boicie. Boicie się tego, bo dla was autyzm jest jak patrzenie w studnię i wołanie. Wiadomo co się wtedy słyszy. Echo własnych słów. Echo własnych emocji. Ale w jego oczach odbija się to, co wy czujecie. Ty się boisz – on się boi. Ty się wściekasz- on się wścieka. Ty się śmiejesz – on się śmieje. A ty myślisz – głupio się śmieje, bo co on może rozumieć? (patrzy w duże lustro, robi miny, wygina ciało, po chwili odwraca się do widowni) Ja sama niewiele rozumiem, przeważnie nie rozumiem, jak można się śmiać, nawet uśmiechać się w mojej sytuacji. Tyle decyzji przemknęło obok mnie. Śmignęło, jak wiatr śmiga i chlasta po twarzy podczas zjeżdżania z górki po śniegu, na sankach, na worku, na łeb na szyję. Na łeb na szyję, ale nie z górki na pazurki. Najlepiej pamiętam te decyzje, których nie podjęłam, które podjęły się za mnie, obok mnie. Wszystko, co o mnie, beze mnie. Zostałam spoliczkowana przez decyzje życiowe i teraz, kiedy życie codzienne zaczyna tężeć w masę, w której trudno przebierać nogami głupio się śmieję, bo co ja takiego mogę rozumieć. Co? Bo za cholerę nie rozumiem, dlaczego zamiast pięknych sukienek zakładam codziennie spodnie dresowe i T-shirt. Jak habit z plamą z oleju, bo wczoraj były na obiad placki ziemniaczane. Co ja plotę! Nie habit, burkę! Czapkę niewidkę. Jako kobieta jestem niewidzialna, przezroczysta. Jasne, jestem już lekko podstarzała, ale nie stara przecież, nie brzydka… za to obrzydzająca dla tych, którzy szukają normalności i patologicznie zachęcająca dla tych, którzy łakną egzotyki czy ekstremum. Ale obok, a nie blisko przy sobie. Nigdy za blisko. Moje relacje chociażby damko-męskie są jak niedzielne wyjście do zoo. A w klatce mój syn. Pomacha mu taki. Cofnie dłoń nawet jeśli nieoczekiwanie wzrośnie w nim chęć pogłaskania tego dziwnego zwierzątka. Drugi raz raczej nie przyjdzie, bo przecież widział już wszystko. Słyszał krzyki, piski i mruczenia, dostał jedzeniem z wyrzutni ręcznej i silny uścisk zahaczony na nadgarstku. Dostał uwagę i zainteresowanie, a sam oddał tylko ucieczkowe szukanie wzrokiem zegarka. To nie jadam z takimi amantami lodów i tylko patrzę na nich przez kraty jak przez szczebelki łóżeczka po pierwszym przeżytym ataku padaczki. Nie jadam z takimi, nie kładę się obok nich i nie pozwalam się dotknąć. Z resztą, kiedy jeden z drugim orientują się, że jestem syjamsko zrośnięta z synem sami wybierają krzesło naprzeciw zamiast tego obok mojego. Mój mąż robi tak od 27 lat. Był czas przywyknąć. Był czas płakać. Nie podpisałam klauzuli nieistnienia, a zakon codzienności nakłada na mnie kolejne coraz ostrzejsze ramy. A ja z tych ram wystaję i mam wrażenie, że zaraz mnie w takiej ramie wyniosą – nogami do przodu.

Jedyne ramy jakie akceptuję przez zasiedzenie, zaczepienie brodą o ich krawędź to ramy okna w kuchni. Widok na ogród, to moja telewizja. W programie mamy przebarwienia jesienne i wieczorne nagie sceny z obdartymi z liści drzewami w roli głównej. Sama sensualność. Sama poezja. Sam seks, za którym tęsknię tak mocno jak za głową opartą o ciepłe ramię. I ciągle powtórki. Tylko, że one mi się nie nudzą. Czekam na nie. Uspokajają moje myśli. Szumią mi w głowie. Do tego szumu zza okna i ze środka głowy dolewam sobie czerwonego wina. Nie za często, nie za dużo. Życie i tak mnie oszałamia. A alkohol raczej tępi noże spojrzeń ludzkich, komentarze w całych zestawach jak w walizce ze sztućcami co to je dostaliśmy na prezent ślubny. Czasami muszę sama siebie utemperować pijąc. Z resztą co tu temperować. Dawno rysik mi się starł i wcale nie widać, nie słychać, co mam do powiedzenia. A wiecie z tym co czuję i z tym co myślę jest jak z atramentem sympatycznym, chociaż myśli są niesympatyczne, że gdyby ktoś je podgrzał, objął, pocałował, przegarnął dłonią we włosach, to by zobaczył. A tak…? A tak nikt nie widzi, bo nikt nie patrzy. Nikt nie słyszy, bo nikt nie słucha… Bo nikogo to nie obchodzi… ile pampersów kupuję na miesiąc, ile razy wstaję w nocy, żeby trzymać rozdygotane ciało mojego syna we względnie stabilnym, coraz słabszym uścisku. Ja jestem z czasem coraz słabsza, a roztrzepotana „wróżka padaczka” coraz silniejsza. Nikogo to nie obchodzi… Po winie boję się spać, żeby nie przegapić okazji na zrobienie Michałowi wlewki doodbytniczej z leków podczas ataku. A rankiem wstaję jakby nigdy nic i idę na groby. O, tutaj. Chodźcie pokażę wam mój prywatny, wypielęgnowany cmentarz. (podchodzi do szafy, otwiera, w szafie wiszą piękne kolorowe sukienki) Niedawno pytałam koleżanki, czy lubi chodzić po cmentarzach. – „Nie, no co Ty”?MARIA – A ja lubię.  Przechadzam się między grobami i zapalają mi się ogniki w oczach. Na myśl o tym co miało być. Zapalają mi się mokre światła oczu na myśl o tym, czego nigdy już nie będzie, a co miało być. Miało być. A miało być tak pięknie!

(wyjmuje z szafy sukienkę w kwiaty, chwilę z nią tańczy przykładając ja do ciała jak partnera) Kwietne łąki i wspólne skubanie pestek słonecznika na schodach ganku, jak iskanie wśród małp, którym nie potrzeba słów, by być blisko. Komunia ciszy i posilania się własną obecnością. Cisza to jest. A jakże! Kaskada cichych dni zszywanych na okrętkę twardą nicią służbowej wymiany zdań. Co kupić? A raczej czego dla Michała kupić nie warto? Dlaczego ziemniaki są niedogotowane, a kasza z sosem zamieniła się w ostygłą pulpę? Dlaczego…? Dlaczego moja rodzina jest ostygłą pulpą, zbitkiem obcych ciał drgających każde w swoim rytmie? Cała reszta, poza pytaniami o potrzeby żołądkowe, jest ciszą rozwiercającą mózg. Trepanacja umysłu za pomocą wiertła ciszy trwa tak długo, że prawdziwa rozmowa stała się bodźcem trudnym do zniesienia przez dłuższy czas. W tym jestem podobna do mojego syna. A może to efekt zrośnięcia z nim. Jakby wspólny obieg krwi i uczuć uczulił mnie na bodźce, które u niego wywołują skrajne reakcje.

Kiedy… Zbyt długo skupiasz na mnie wzrok.

Zbyt intensywnie badasz każdy mój ruch.

Zbyt obscenicznie przewracasz oczami.

Zbyt sztywno mnie obejmujesz.

Wtedy uciekam w ciszę…

W nawale ciszy i kamieni ulepionych z ludzkich twardych spojrzeń uspokaja nas, mnie i Michasia, zapach sosen, z których wzniesiono górną kondygnację naszego domu. Więc i moje cmentarzysko upchnięte w szafie pachnie żywicą. (pokazuje sukienki zamaszystym ruchem ręki) Każda z tych sukienek jest jak mogiła. Szyjąc, a potem odwieszając na dwadzieścia lat tę niebieską do szafy pogrzebałam swój powrót do pracy. A ta czerwona z koronką przy rękawach to ostatnie pożegnanie z czułością mojego męża. Pasowałaby i dzisiaj, bo zakładałam ją niedługo po urodzeniu Michała. Byłam wtedy gruba, a on mnie kochał. Teraz osiągnęłam dzięki menopauzie te same gabaryty, a on mnie nie kocha. Pomimo. On mnie nie kocha. Mam takie drzwi w domu, na piętrze, które płaczą jeszcze sokiem drzewnym. Po tylu latach od ścięcia i uformowania w coś tylko użytecznego, co już nie wzrasta, one nadal płaczą. Ja – Maria użyteczna też się czasem popłaczę. Cicho, cichutko, szorując sedes w pochyle albo trzymając głowę mojego synka na swoich kolanach. Bo dla niego to ja jestem drzwiami do świata. Przycięta w praktyczną formę i we łzy, i w tęsknotę za lasem, i w pocałunki w czoło, w policzki, w opuszki palców otulające mojego syna jak ciepłe olejki eteryczne z sosnowych bali. Wybrałam ten rodzaj drewna i przywieźli go górale z samiuśkich Tatr. Na kredyt przywieźli. Dla mojego synka, żeby mu się lepiej oddychało. I wtedy wcale nie myślałam, że ten zapach będzie mu zastępował wyjazdy w góry i nad morze, że będzie mu zastępował zapach świata, za którym tęskni. Bo on się nie urodził w klatce – o nie! Gdyby tak było, to by nie szarpał za zamknięte drzwi, to by nie grzebał w mojej torebce szukając kluczy – jakichkolwiek… To by nie tęsknił… za przestrzenią. Czy wam się wszystkim wydaje, że jak się kogoś zamknie w czterech ścianach, to się w nim zabije wrodzoną chęć podróżowania i ciekawość świata? Do cholery! Wszyscy jesteśmy zwierzętami stadnymi. Każdy z was zamknięty w domu przez ponad dwadzieścia lat stałby przy płocie jak pies, wywalając jęzor na brodę z pragnienia czułości, bliskości, uwagi… z pragnienia bycia człowiekiem w lusterkach oczu przechodniów. (z przekąsem) A oni się gapią i on, mój Michałek, też się gapi. A najfajniejsze w tym jest to, że po Michale na pierwszy ani nawet na drugi, czy trzeci rzut oka nie widać, że jest autystyczny, że coś z nim nie teges. Mówią, że coś jest z nim nie tak, ale prawda jest taka, że on jest po prostu sobą. Jak każdy z nas. Po dzieciach z autyzmem w ogóle nie widać, że są… no tak nie widać, że są… chociaż są piękne jakby napromieniowane, zasysające. Wzrok do nich ciągnie, a nie wiesz dlaczego, bo wyglądają całkiem normalnie. Jak ja, ty i twój kuzyn co ma domek na Mazurach. A w takim domku byliśmy RAZ. Surowo i ascetycznie tam było. Dechy, niski sufit i pościel z otworem w kształcie rombu ukazująca kolor kołdry. Do dzisiaj pamiętam – pomarańczowy – i słońce też zachodziło nad plastrem wody na pomarańczowo. Było super. To był czas, kiedy jeszcze zabierałam ze sobą nocnik, wierząc, że w końcu się uda. Że uda się przekroczyć granicę, za którą dzieci sąsiadów weszły kilka lat wcześniej. Granicę dorastania. Lata później zrozumiałam, że dorastanie to co innego i że dorastać to ja muszę, nie on… Nie przesłyszała się pani… muszę dorastać do jego wrażliwości, do jego czucia świata… do bycia matką dziecka z autyzmem… do bycia matką… po prostu. Wy wszyscy jesteście jak dzieci we mgle. Obmacujecie świat autyzmu jak w zabawie z opaską na oczach. A wystarczy przestać się bawić w ciuciubabkę i udawać, że czegoś nie ma, bo jest. Bo te dzieci nie potrafią się bawić w „a kuku” i w „ciuciubabkę”. Nie potrafią się chować i wyskakiwać zza rogu z zamiarem zatrzymania waszego serca przestrachem. One po prostu są. To wy zakładacie opaskę na oczy i udajecie, że nie ma wspólnej przestrzeni. Tylko kto tu się chowa do swojego świata? Kto próbuje się odizolować? Oni? Czy może ty, ty, a może Pan ma w kieszeni strój maskujący albo przynajmniej atłasowe okulary uprawniające do trzymania oczu zamkniętych i do zwijania zmysłów w kłębek, jak przed wymuszanym snem? Kiedyś ja i Michałek zasypialiśmy razem. Ja patrząc na nocnik, który z czasem stał się pojemnikiem na samochodziki bez kół, on blisko mnie, tuż za mną z oddechem kładącym się na moje plecy. Bo musicie wiedzieć, że mój syn uwielbia mechanikę, zwłaszcza samochody. Fascynują go kręcące się koła do takiego stopnia, że zazwyczaj je obgryza. Ale nie łyka. Spokojnie. Połknąć bym mu nie pozwoliła, ale w zaspokajaniu ciekawości nie ma przecież nic złego. To niech obgryza, byleby wypluwał jak każdy inny, który by obgryzł. Wypluwa. Wie przecież, co robi. Ja nie obgryzam nawet paznokci. Maluję je też rzadko chociaż świątecznych dni jest u nas w rodzinie całkiem sporo. No weźmy na przykład… No dobrze jest przecież Boże Narodzenie, Wielkanoc, Sylwester… Nie…! Sylwester to może nie, bo wtedy jesteśmy sami, we dwoje… Cała reszta harcuje i integruje się ze światami, do których my mamy zamknięte drzwi. Ale są też przecież dni świętowania dłuższej chwili porannego rozciągania mięśni i ścięgien w łóżku. Wtedy wiem, dociera do mnie, że Michał jest dorosły, bo śpi w osobnym pokoju, bo nie obślinia mi ramienia zanim ja się wybudzę. No co wy! Żartowałam. Przecież dzieci nigdy nie dorastają i pozostają dziećmi o tutaj. (pokazuje na serce) Tutaj na zawsze są dziećmi nawet jeśli ważą 90 kilogramów, łysieją testosteronowo i podpijają ci kawę z kubka. A Michał tak lubi kawę. Cudzą. Naprawdę. Najbardziej lubi cudzą. Wiecie mamy taką sąsiadkę. Zaglądając przez ażur oczek siatki doskonale można zobaczyć, kiedy ta szykowna blondynka, autystycznie rytualna wychodzi na taras z kubkiem kawy i fajką. Nawiasem mówiąc jej rytuał świetnie stopił się z tęsknotą towarzyską i doskonałym węchem Michała. Ona na swoim spektrum uruchamia ciąg czynności zakończonych postawieniem kubka na dębowym stoliku i mocnym sztachem. On, mój syn, uruchamia inny ciąg zwieńczony wielkim siorbnięciem i uśmiechem rzuconym w przestrzeń. O gdzieś tam. Rozrzutnie bez skąpstwa. (zamaszystym ruchem pokazuje przestrzeń nieba i ziemi) Oboje – blondyna i mój amant chyba to lubią, bo żadne z nich nie podejmuje nawet próby wyskoczenia z utartych już trybów. Dla niej Michał jest… – ot tak… wizytator, kompan, cichy słuchacz i poszukiwacz jej wzroku. I jak on tak tam z nią i dla niej jest to pęka mi membrana rogówki i przeciekam. No… płaczę. Prawie ryczę, bo to taki ładny, taki zwykły… taki wytęskniony obrazek. Hipotetyczny mąż, żona i dzieci tuptające w domu, innym, nie naszym.

Taki.

Niemożliwy.

Obrazek.

A jeszcze, skoro jesteśmy przy kawie, to wam powiem, że mój Michał jest koneserem i testerem kawy od pierwszego siorbnięcia. Może i u niej, u sąsiadki siorbnął po raz pierwszy i się zachłysnął smakiem… Nie pamiętam… On pamięta, na pewno. Bo pamięć ma jak słoń. No. Ale… Na przykład… Podczas przymusowych wizyt w urzędach testuje smak tego urzędniczego paliwa stygnącego w kubkach na biurkach broniących ich jak niepodległości i gwarancji wypłaty uposażenia pracowników, pracownic i trutni. W ulu biurowca mniejszego czy większego. Bez znaczenia. W takim ulu Michał jest jak ogłuszony owad obijający się o szybę z determinacją zaspokojenia głodu przestrzeni. Ponadpijana kawa poi, nie syci jednak głodu. Walimy więc razem w ściany, obijamy się o lamperię i krzesła. Szukamy miejsca jak plastra miodu. A jednak tam go nie ma. Nie ma. Jest za to numer pesel, aktywny, nieubezwłasnowolniony. Jest wzrok urzędnika jak słup wbity w sufit, w podłogę i jego krok w tył. Bo co tu z takim zrobić, jak macha rękoma, mruczy i gwiżdże…? I niby obywatel. Co tu z takim zrobić jak patrzy ci w oczy przenikliwie, a ty w jednej chwili czujesz, że nie jesteś szczery sam ze sobą. (na krawędzi sceny) – Widzę to w twoich oczach. Brak prawdy o tym, że się boisz, że się brzydzisz, że ja – matka jestem dla ciebie winowajczynią, bo mój dorosły syn sika w majtki. Sam byś się zsikał w majtki. Sikałbyś w majtki bezrefleksyjnie gdybyś kładł się i wstawał przez ponad dwadzieścia lat bez przerywników odróżniających dni, mając nieustanne wrażenie, że dzień wczorajszy jest jutrzejszym. To tak jakby teraźniejszość… jakby istniała tylko teraźniejszość… Pieprzona teraźniejszość pozbawiona jutra. Ale jestem mainstreamowa… Co? WOW! Right here, right now and nothing else… Aż chciałoby się śpiewać.

A tymczasem… śpiewanie się wyłącza… zdarta płyta się zacina… bo się okazuje, że nie każdy może śpiewać… trochę lepiej czy trochę gorzej… Za to każdy może wyć schowany pod kołdrą albo w łazience, gdzie łzy mieszają się z piekącą chlorowaną wodą. Mieszają się i usprawiedliwiają czerwień spojówek. I dlatego oficjalnie jestem alergiczką od ponad dwudziestu lat. (mruga okiem do publiczności i śmieje się głośno) A czasem stoję wieczorem pod prysznicem i nie płaczę, i się śmieję. Z tych urzędasów się śmieję i z was się chichram. Bo jest w was opór na wiedzę, bo błąkacie się myśląc o autyzmie jak o trądzie. Bo… w końcu przecież nikt z was wcześniej nie dostał lekcji języka ciała i języka mówionego, którym posługuje się co 160 człowiek w tym kraju. Potraficie tylko mielić własnymi jęzorami kręcąc mordą i po moim wyjściu z biura czy ze sklepu zawieszać na mnie inwektywy albo owijać moją postać szalami litości i współczucia aż wcale mnie z tej onucy nie widać. Aż do zdechu, gdybym wam pozwoliła, to aż do mojego zdechu. A ja mam gdzieś współczucie, żal, litość… Nie potrzebuję ich. To bezcelowe marnotrawienie uczuć. To grzech. Lepiej byś się jeden z drugim wysilił i spróbował nie szarpać własną ręką, gdy on, mój syn, autysta ją chwyta. Na powitanie chwyta, bo chce powiedzieć, a nie może. Byś się wysilił nie uciekać wzrokiem, kiedy on szuka miejsca zahaczenia w twoich oczach. Desperacko. Czasem bardzo desperacko. Z ukosa, bez krztyny agresji i gapienia się, którą dostaje od was. A dostajemy też czasami… Od wiekowej sąsiadki z tej samej ulicy dostajemy jajka od szczęśliwych kur. Może szczęśliwszych od nas, bo chodzą gdzie chcą, gdaczą i grzebią nie musząc myśleć o tym kto kogo pierwszy pogrzebie. Takie jajko ma specjalny kolor słońca utopionego w zbożu i świeże gotuje się dłużej niż to ze sklepu. Za to ja potrafię zabulgotać w mgnieniu oka, chociaż też jestem ze wsi jak te darowane jaja. Bywa, że ciśnienie mi wzrasta i wywala ze mnie grad myśli, ale wywala w samotności jak nikt nie patrzy i jak nikogo nie mogę pociąć niepotrzebnymi słowami. A może te słowa, których nie wypowiadam, a które otwierają się we mnie i przez które pękają mi wrzody na żołądku są najważniejsze? Może to te słowa powinnam brać w dłonie i memłać jak ciasto i lepić z nich przyszłość. Dni jak samorodki radości. Noce jak uchylone małże z perłą. Jak nie śpię w nocy to wiszący księżyc wydaje mi się taką perłą, której nigdy nie dostałam. Ale za to mam w domu diamencik. Hebluję go, a właściwie przestałam heblować po latach prób uzyskania kształtu pasującego do każdego pierścionka, do miejsca na oczko, które by zdobiło i mrugało do innych zalotnie. A on, mój diamencik, nie potrzebuje oprawy, sztucznego kształtu, żeby błyszczeć. Do błysku w jego oku trzeba mu tylko miłości i poczucia, że czyjeś ciepło będzie go ogrzewać, że będzie blisko. Że on będzie… tak bardzo jak teraz nie jest. I wiecie, jak to jest z diamentem… każdy wie, że jest twardy, cenny, że jest piękny i że trzeba na niego dłuuuugo czekać i że niewielu taki znajduje… po prostu nie każdemu jest dane. (wraca do szafy z ubraniami) A było mi dane być, żoną. Eeee to pospolicie jakby włożyć fartuch i potruchtać w nim na bal kopciuszka i nie zgubić pantofelka. Bo i mąż nie książę. Nawet autobusem razem nie jeździmy, a co tu dopiero mówić o karocy. Książę psia jego… No, Marynia, opamiętaj się. Bluźnić nie można, nie wolno. To zły przykład dla syna. A mówią, że autyści nie naśladują… tia… A kto paruje złością zaraz po tym jak ja się wścieknę o byle co? Kto zakłada okulary ojca i marszczy nos siedząc w rozkroku na fotelu? Ojciec i syn. Tyle, że syn wie, że ma ojca, a ojciec nie chce wiedzieć, że ma syna. I to się chyba już nigdy nie zmieni. Straciłam i nadzieję, i cnotę z moim obecnym mężem. A przez lata straciłam też gibkość, umiejętność błyskawicznego wyskakiwania z łóżka w środku nocy, straciłam też talię i okazje do chodzenia w butach na wysokich obcasach. Za to szpilek mam dostatek. Moje córki wbijają mi je w boki przy byle okazji. Bo nasz dom nie jest normalny, bo nie znają innego życia, bo tęsknią za tym czego nie znają, co widzą tylko na ruchomych obrazkach w telewizji albo w odgrywanych scenkach w domach swoich znajomych. Ja już wiem, nie ma -jakichś tam – innych normalnych domów. Po prostu nie ma.  Żaden model nie wytrzymałby nacisku, jaki teraz czuję, kiedy Michał siada mi na kolanach. Siada, a ja go przytulam… A ja go kołyszę… A ja wstrzymuję oddech, bo mój synuś waży kilkadziesiąt kilogramów. Dobrze, że fotel jest wytrzymały. Po tym jak kilka poprzednich zdewastowaliśmy wspólną czułością przejęłam rolę artysty tapicera i dzisiaj nasz fotel ma poszycie z banerów pielgrzymkowych. I wcale nie dlatego czasem czuję się jak na pielgrzymce. Chce mi się jeść, żeby mieć siłę brnąć, chce mi się spać ze zmęczenia i nie mogę już dalej iść, bo wiotczeją mi kolana, bo klękam. Ale z klęczenia najłatwiej jest mi się wybić do wędrówki przez kolejny dzień, tydzień… rok… Kolejnego życia nie mam. Nie mam nic z kota. Nie mam jego dziewięciu żyć. Nie potrafię się łasić. Ujadam jak wygłodniała uczuć suka broniąca szczeniąt. Chapię w przestrzeń. Czasami wydaje mi się, że moje myśli słychać na całej Morelowej. No tak bo my mieszkamy w swoim sosnowym domku na Morelowej. Na ulicy kotów w obrożach, psów bez łańcuchów. Na ulicy nieznajomych i znajomych, którzy wolą odwracać się tyłem, żeby nie zostać niechybnie znajomymi. Nie, no troszkę przesadzam. Ludzie nas lubią. Lubią nas z bezpiecznej odległości i przez płot. Przez taki parkan mój syn wczesną jesienią integruje się z mglistym porankiem chuchając głośno w stronę ulicy. Z tej pary, z oddechu, co ma kształt jak dusza ma kształt w ciele, można by wróżyć. Można by przewidywać przyszłość jak z kształtu wylanego na ciecz gorącego wosku. I wtedy jak on chucha to na chodnik wybiegają stwory, o któryś śnił w nocy i puste ramiona sióstr i pognieciona atakiem padaczki pościel i marzenie o cieplej herbacie z kimś, kto potrzyma go za rękę. Na chodnik bez lejców, bez chomąta wybiegają nieposkromione emocje. Takie emocje Michał może albo wychuchać, wykrzyczeć, zanucić, wymruczeć albo… Tego się nie spodziewacie! Bestiariusz mojego syna to niskie niesamodzielne jak on dźwięki i ich sekwencja wyciskana na klawiszach pianina. Boże mój! Ile jest w nim wtedy pasji? Kiedy gra całe jego ciało lekko się skręca, a on tak delikatnie osadza palce po jednej ze tron klawiatury. Zawsze po tej samej stronie. Niskiej, huczącej, pozbawionej zwierzęcych pisków unoszących włosy w mieszkach. Jak myślicie, dlaczego? Skoliozy przecież nie ma. Ma wiele skrzywień. Aaaale… Nie ma przecież ludzi zupełnie prostych, pozbawionych wad. E… tam wad. Pozbawionych cech szczególnych. Cechy ma, ale bez skoliozy. (w trakcie mówienia demonstruje czynności) A jednak siada przy pianinie lekko się przekręcając, obracając na taborecie i dotyka końcami palców klawiszy. Jest przy tym taki delikatny. Podnosi głowę do góry jakby łapał ustami dźwięk, który dopiero co wysunął się z pudła instrumentu. Jakby go nie tylko słyszał, ale i dotykał, ale i widział.

Słychać grę na pianinie Michała. (nagranie autentyczne)

MARIA – Mam wrażenie, że całe jego życie to chodzenie za dźwiękiem. Trzymanie się nitki pulsujących dźwięków odkurzaczy, kosiarek, mikserów, radia… tak zwłaszcza radia… Dźwięk otwiera Michałowi oczy, może nawet to trzecie oko. Zmysł, który nie ma powieki ani ptasiej migawki, nie zamyka się nawet na sekundę i nie da się wplątać w grę słów, w coś na niby. Zmysł, dzięki któremu Michał czuje świat zero jedynkowo. Bo albo coś jest albo tego nie ma. Albo mnie akceptujesz albo na mnie naplujesz. Albo mnie wpuścisz do swojego świata, albo pocałuję klamkę czy uderzę głową w szklane drzwi. Pozory, porównania są dla niego niewidoczne. Nie ma czegoś takiego jak: „z czym się panu to kojarzy…?”. Jest tylko: – coś jest takie, jakim je widzę, albo nie ma czegoś, bo tego nie widzę i nigdy nie widzę też drugiego dna. Dna, dna… smutku można tylko sięgnąć, kiedy jego siostra, a moja córka pozwala na to by leżał na podłodze sponiewierany całonocną włóczęgą po bezdrożach z roztrzepotaną „wróżką padaczką”. I ma się potem, po patrzeniu na to, oczy spuchnięte jak denka od musztardówek.
Pani to jest zbyt młoda, żeby pamiętać musztardówki. Ja jestem już… Nie! Nie jestem stara! Jestem dojrzała jak śliwka, co to tylko może wpaść w kompot jak w kolejne niezałatwione sprawy czy marzenia, które znowu trzeba będzie odwiesić do szafy. Na przechowanie. Na kolejne a może kiedyś, a może jeszcze, a może… A może już nie trzeba tak o tym myśleć. Trzeba się cieszyć, że wątroba Michała radzi sobie z lekami, że je przerabia, wydala, że ja mam siłę wsiąść na rower pojechać czasem do kościoła. Mam siłę. Mam! Trzeba się cieszyć i na zawsze odwiesić na haczyk bicz do samochlastania się poczuciem winy.

Zamach i raz!

Jesteś beznadziejna.

Jeszcze raz!

Co z Ciebie za matka, że go urodziłaś?

Raz i raz… raz…

Maria upada na kolana, chowa głowę.

MARIA – Jeszcze raz i rzeczywiście kogoś chlastnę. Pana na przykład. Bo na moich plecach nie ma już miejsca na pręgi. Zaraz, zaraz… gdzieś tu był—-a… Aha… szafa… (podchodzi do szafy i grzebie na jej dnie) Jest. Jeeeeeeeeeeeest… (ciągnie, siłuje się, aż w końcu wyciąga z szafy linkę o długości ok 1,5 i grubości liny do przeciągania, giętkiej) No proszę bardzo. Niech ktoś zgadnie, co to jest? Możemy zrobić turniej o nagrodę… oddam zwycięzcy sukienkę… Nie, nie oddam. Marzeń się nie oddaje, nie zdradza i nie sprzedaje. A mój synek ma na imię Michał, też na „M” i był moim marzeniem.  Co ja mówię. Jest. Jego też nie oddam obcemu, w jakieś obce miejsce. On ma tutaj huśtawkę w ogrodzie, ma drzewo orzechowe i radość patrzenia na suszące się latem na poręczy tarasu kilimy, jeszcze po mojej mamusi. Tych kilimów też nikt nie chce. Jak mnie i jego. Nikt nie chce naszych kolorów, naszej pstrokacizny. Naszych jarmarcznych zachowań. Nie pasujemy do wnętrza i życia jak z ekspozycji sklepu meblowego. I nikt też nie chce z nami… (macha linką jak wstążką do tańca imitując ruchy tancerki/gimnastyczki artystycznej) tańczyć. Michaś nie potrafi bez tej linki żyć, tak jak spać bez tłuczka. Bo nasze wspólne życie to taniec na linie, podwijanie palców, żeby nie upaść i rany na ich kostkach jak u baletnicy. To, co wydaje się wam być lekkie, łatwe i przyjemne my ćwiczymy, wyćwiczamy godzinami, dniami, latami nawet, a czasem nie wyćwiczamy. Bo Michał nadal nie panuje nad jedzeniem na talerzu, brudzi ubranie jak przedszkolak, sika w majtki, rozcina sobie głowę, kiedy upada na posadzkę przy ataku, a ja nadal go kocham. Jak wtedy, gdy się urodził. Jak wtedy, gdy na mnie patrzył tymi swoimi oczyskami. Nie, nie, nie… Myślę, że kochałam go jeszcze wcześniej jak wisiał w moim brzuchu, też na linie. I tańczył. Myślę, że tam też tańczył. Wywijał aż się ledwo od śmierci wywinął. Z linką u szyi już się urodził. Wcześniaczek. Malusi. I jego wielkie, patrzące, głębokie oczy. Te same, co dzisiaj mają kolor zeschłych liści. A jesień jeszcze daleko. Jego jesień. Bo to ciągle młody chłopak. Nie dziecko ani w środku, ani na zewnątrz. Niestary zużyty człowiek. To mężczyzna. Zazdrosny o relacje ze swoimi terapeutkami. Chłopak garnący się do innych chłopaków, do tych, co to mogliby zatrzymać się przy płocie i zagadać. Do tych, co tego nie robią. Do tych, dla których Michał jest dziwakiem, chorym, jakiś psychicznym. Może nawet niebezpieczny jest. (siada na krzesło i zaczyna wiązać na lince węzełki) On wszystko pamięta. Ja wszystko pamiętam. Kiedyś się mówiło, żeby nie zapomnieć, zawiąż supełek. To ja wiążę, bo palce Michasia są nieposłuszne. Giętkie, delikatne, ale takie nieposłuszne. Wiążę. Węzełki wiążę jak koraliki różańca. Wiążę i patrzę na niego jak na tajemnicę. Świetlistą – bo przecież nic nie świeci jaśniej niż on. Niż jego uśmiech, niż to, że uwielbia się przytulać. Bolesną – bo nic nie boli bardziej, niż kiedy jego oczy ciemnieją i kiedy pojękuje chyba z bólu, którego nie da się opowiedzieć, ani nawet pokazać palcem. Autyści nie pokazują palcem. Autyści pokazują całym ciałem. Bo nie miejsca ich bolą. Wasza nieobecność ich boli. Wszędzie. Chwalebną – bo chwalić się trzeba, że się ma syna i jego miłość. Ot tak, po prostu. I o tym nie można zapominać. Nigdy. Radosną – … … …

Tak radosną. Ktoś tutaj myśli. Stryczek sobie zawiąż kobieto, nie węzełek. A ja mówię. To są gówniane myśli. Bo mnie nauczono żyć. Nauczono mnie żyć. Słyszycie żyć, kochać, bać się, błagać o jutro, nigdy o jego brak. Nauczono mnie żyć. Chociaż nie nauczono mnie TAK żyć. Tego uczę się sama. Tego mnie uczy mój syn. (rzuca linkę w stronę publiczności) I Ty też ucz się i nie zapominaj jak żyć, i jak kochać życie.

Gaśnie światło

Rispondi

Inserisci i tuoi dati qui sotto o clicca su un'icona per effettuare l'accesso:

Logo di WordPress.com

Stai commentando usando il tuo account WordPress.com. Chiudi sessione /  Modifica )

Foto Twitter

Stai commentando usando il tuo account Twitter. Chiudi sessione /  Modifica )

Foto di Facebook

Stai commentando usando il tuo account Facebook. Chiudi sessione /  Modifica )

Connessione a %s...