E’ molto bello rivedere i nostri amici e collaboratori che non dimenticano il nostro blog. Ci siamo detti tante cose soprattutto l’anno scorso. negli ultimi mesi abbiamo rallentato la nostra presenza, me incluso, a causa di accadimenti che qualche volta disturbano il normale fluire della vita. Ma bisogna aspettarsi anche queste cose . Intanto pubblico con contentezza il ricordo italiano di Anna sperando che possa costituire un messaggio che incoraggi la ripresa del nostro dialogo. Grazie Anna, fatti sentire più spesso.
Styczeń 2022 roku. Jeszcze ciągle zima siłuje się z globalnym ociepleniem natrętnie nakrywając skorupkę ziemi białym całunem. Poprzecierana jak znoszony sweter biel, strzępi się na łokciach wystającymi spod fałd śniegu suchymi gałęziami, obumarłą, zastygłą w rozkładzie trawą i wybijającym natarczywie na powierzchnię, ku światłu błotem. Zieleń oddała swój letni blask na ofiarę, na zatracenie w szarości nieba, a wiatr, często, jakby coraz częściej przybierający na sile zaciera granice pomiędzy tym co na zewnątrz i tym co w środku. Tym co poza a wewnątrz przestrzeni ograniczonej ścianami, a wewnątrz pokoju, czy niepokoju okolonego myślami. W styczniowy wieczór ptaki już dawno śpią, marznąc, palczaste gałęzie drapią czerń i rozproszone światło poupychane w betonowe płachty zwisające wprost od nieba do ziemi. Rozrosłe tak jakby nie było nieba, a jedynie podwieszany sufit z projekcją chmur albo gwiazdozbiorów, dobieraną losowo, bez udziału patrzącego. Zimno. Kiedy powiedziałam mojej przyjaciółce, że w to zimno właśnie wyjeżdżam nad morze była konsternacja, nieskrywany uśmiech, żart i dygresja o niezbędnych łyżwach. Tymczasem ja w zanadrzu mam ciepłe buty, puchową kurtkę, włosy spięte w kucyk i podstarzałe już wspomnienie styczniowego pobytu nad Morzem Tyrreńskim. Liczę na palcach lewej dłoni ile to już lat… cztery… tak chyba cztery, a może nawet pięć. Minęło trochę czasu jednak fale bijące o brzeg Santa Severa ciągle roznoszą się echem. Wewnątrz. Właśnie wewnątrz. Wąska plaża. Kamienisty brzeg i okupujące w pojedynkę wierzchołki głazów ptaki, takie biało-szare. Takie dumne. Patrzące w dal. Przy brzegach zdrewniałe, walczące, na pohybel pchnięciom morskiego powietrza wysokie trawy i zapach wsuwający się w nozdrza wraz z wdechem. Głęboko, głębiej, po sensualne odczucie niedawno ostygłego lata. Takie lato jest jak placek z morelami, do którego bez obawy przed poparzeniem przytyka się usta, czując jedynie przyjemne ciepło i rozkoszując się jego smakiem. Pomimo stycznia ciepła pora rozbłyska tam żółcią piasku i słońcem windującym temperaturę wysoko ponad obojętność odczuwania. To nie jest miejsce na obojętność, na bladość, na bycie obok. Czerń, miód, błękit i białe, spienione szwy morskich fal. Powierzchnię morza wspaniale widać z kadrujących pocztówkowe obrazy okien zamku. Jest potężny, grubo ciosany, niosący spokój i małość. Etruskowie, Rzymianie, Japończycy, a teraz ja szukając miejsca dla swojego ciała pod niskim stropem dotykam ścian i zaraz potem zawieszona na krawędzi wnęki w murze dotykam w zapatrzeniu horyzontu. To nie jest miejsce na rozbiegany wzrok ani na myślenie sensu stricto. Z rozbryzganych fal i dźwięku odważnie uderzającej o brzeg wody, ze szpilek ptasiego krzyku, z niepokorności giętej po korzeń, nieustannie powracającej do pionu przybrzeżnej trawy wypływa szumem sensu largo, wibrując w rytmie pływów. Wdech. Wydech. Zachwyt. Wdech. Wydech. Znowu zachwyt. Sens patrzenia i widzenia. Sens odcinania i zszywania spienionych emocjami relacji. Sens patrzenia w stronę, gdzie wzbijający się w niebo ptak za każdym razem, od nowa udowadnia, że warto. Warto opuścić gniazdo i miotać się w próbach, by w końcu nauczyć się latać.
Jest styczeń. Zima walczy o byt, o istnienie, o pierwszeństwo bieli nad polichromią. Za oknem czerń spękana świetlistymi śladami ludzkich relacji zamkniętymi w obramowaniach okien. W rogu sypialni stoi już walizka. Zimno. Właśnie w to zimno znowu wyjeżdżam nad morze, by poczuć sensu largo.
